– To maska – orzekł.
– Co masz na myśli? – spytała Grace.
– Osobowość Jane Doe, Lindy Bektermann i Millie Parker – każda z nich była tylko maską. Bardzo realną, przekonującą, ale tylko maską. Za nią kryła się zawsze ta sama twarz, ta sama dziewczynka – Laura.
– Musimy położyć kres tej maskaradzie raz na zawsze. Gdybym tylko mogła do niej przemówić jako ciocia Rachael, zatrzymałabym całe to szaleństwo. Jestem pewna. Posłuchałaby mnie… Rachael. Rachael była jej najbliższa. Bliższa nawet niż matka. Mogę sprawić, aby uwierzyła, że jej matka, Willa, nie miała nic wspólnego z podpaleniem domu. Niech wreszcie to zrozumie: nie ma żadnego powodu do zemsty. Koło się zamknie.
– Jeśli nie będzie za późno – rzekł Paul.
– Jeśli.
Carol biegła w zacinającym deszczu przez sięgającą do kolan trawę wznoszącej się stromo łąki, wysoko unosząc nogi i ciężko dysząc. Każdy krok przeszywał ją bólem.
Przed nią rozciągał się las, który wydawał się jedynym wybawieniem. Tysiące miejsc do ukrycia, niezliczone ścieżki, którymi mogła kluczyć.
W połowie drogi przez łąkę zaryzykowała i spojrzała za siebie. Jane biegła za nią w odległości zaledwie kilkunastu metrów.
Błyskawica rozdarła skłębione chmury, a ostrze siekiery mignęło raz i drugi w jej blasku.
Carol raz jeszcze spojrzała przed siebie, zdwoiła wysiłki, by dotrzeć do drzew, i dała nura między zarośla, w bujne podszycie. Pomyślała, że istnieje szansa – może bardzo niewielka – że ujdzie z życiem.
Skulony nad kierownicą, wytężając wzrok, by niczego nie przeoczyć na zalanej deszczem autostradzie, Paul odezwał się”
– Chcę, żebyśmy sobie jedno jasno powiedzieli.
– Co mianowicie?
– Zależy mi przede wszystkim na Carol.
– Oczywiście.
– Jeśli wkroczymy w sam środek groźnej sytuacji, zrobię wszystko, aby ją ochronić.
Grace rzuciła spojrzenie na skrytkę z rękawiczkami.
– Masz na myśli… rewolwer.
– Tak. Jeśli będę musiał, użyję go, Grace. Zastrzelę dziewczynkę, jeśli nie będę miał wyboru.
– Mało prawdopodobne, abyśmy wkroczyli w momencie konfrontacji – odparła Grace. – Albo mamy to jeszcze przed sobą, albo już jest po wszystkim.
– Nie pozwolę skrzywdzić Carol – powiedział ponuro. – I nie chcę, żebyś próbowała mnie powstrzymać.
– Musisz wziąć pod uwagę pewne sprawy.
– Jakie?
– Po pierwsze, jeśli Carol zabije dziewczynkę, będzie to równie tragiczne. A przede wszystkim – nic się nie zmieni. Zarówno Millie, jak i Linda zaatakowały swoje matki, ale to one zostały zabite. Co się stanie, jeśli Carol w obronie własnej zabije Jane? Wiesz, że nigdy nie przestała się obwiniać z powodu oddania dziecka do adopcji. Dźwiga to brzemię już szesnaście lat. Cóż pocznie, gdy odkryje, że zabiła własną córkę?
– To ją zniszczy – odparł bez wahania.
– Z pewnością. A jak to wpłynie na wasz związek, jeśli ty zabijesz jej córkę, nawet ocalając życie Carol?
Zastanawiał się przez chwilę.
– To może być koniec naszego małżeństwa.
I zadrżał.
Chociaż ścieżka prowadząca przez las była bardzo kręta, Carol nie mogła zgubić dziewczynki. Kluczyła od wykrotu do wykrotu, przeszła przez strumyk, cofnęła się tą samą drogą, którą przyszła. Cały czas poruszała się przygarbiona, kryjąc się w gąszczu, w strumieniach ulewnego deszczu, który tłumił odgłos jej kroków. Stąpała głównie po starych liściach lub posuwała się od kamienia do kamienia, od kłody do kłody, nie zostawiając odcisków stóp na grząskiej ziemi. A jednak Jane szła w ślad za nią z niesamowitą pewnością, bez wahania, jak gdyby miała w sobie coś z psa gończego.
Wreszcie, gdy nabrała pewności, że zgubiła dziewczynkę, przykucnęła pod wielką sosną, oparła się o wilgotny pień i oddychała głęboko, gwałtownie, chrapliwie, czekając, aż serce przestanie jej walić.
Minęła minuta. Dwie. Pięć.
I tylko deszcz skapywał z liści i gęstych igieł sosnowych.
Poczuła przejmująco wilgotną woń roślinności – mchu, grzybów, leśnej trawy…
Nic się nie poruszało.
Była bezpieczna, przynajmniej na razie.
Nie mogła jednak siedzieć ot tak sobie pod wysoką sosną i czekać, aż nadejdzie pomoc. Jane w końcu przestanie jej szukać i będzie próbowała odnaleźć drogę do domu. Jeśli nie zabłądzi, jeśli uda jej się wrócić i będzie znajdowała się w stanie psychotycznej furii, może zamordować pierwszą napotkaną osobę.
Carol wstała i okrężną drogą ruszyła w stronę domku. Klucze do volkswagena znajdowały się w jej torebce, a torebka – w jednej z sypialni. Musiała zdobyć kluczyki, pojechać do miasta i poprosić miejscowego szeryfa o pomoc.
Gdzie popełniłam błąd? – zastanawiała się. – Dziewczynka nie powinna zareagować tak gwałtownie. Nic nie wskazywało na to, że jest do tego zdolna. A jednak Paul słusznie się niepokoił. Ale dlaczego?
Poruszając się z najwyższą ostrożnością, spodziewając się ataku zza każdego drzewa, w ciągu piętnastu minut dotarła do skraju lasu. Na łące nie było nikogo. Domek kulił się w ulewnym deszczu.
Mała zabłądziła – pomyślała Carol. – Cale to kluczenie, zbaczanie i cofanie się na obcym terytorium mogło ją zupełnie zmylić. Sama nigdy nie odnajdzie drogi do domu.
Ludzie szeryfa nie będą zadowoleni. Poszukiwania w deszczu rozwścieczonej dziewczynki uzbrojonej w siekierę. O nie, to im się wcale nie spodoba.
Carol biegiem przemierzyła łąkę.
Kuchenne drzwi stały otworem, tak jak je zostawiła.
Wpadła do środka, zatrzasnęła je i zamknęła na zasuwę. Poczuła ulgę.
Parę razy przełknęła ślinę, wzięła głęboki oddech i przez kuchnię poszła w stronę salonu. Właśnie miała przekroczyć próg, kiedy nagle doznała niesamowitego uczucia, że nie jest sama.
Cofnęła się gwałtownie, tknięta intuicją i w tym momencie powietrze obok niej ze świstem przecięła siekiera.
– Suka. – Jane wyskoczyła z salonu.
Carol cofnęła się do zaryglowanych przez siebie drzwi, macając za plecami w poszukiwaniu zasuwy. Nie mogła jej znaleźć.
Dziewczynka zbliżyła się.
Carol odwróciła się z krzykiem, chwyciła zasuwę, próbując ją odciągnąć, ale wiedziona jakimś instynktem uskoczyła w bok w momencie, w którym ostrze siekiery wbiło się w drzwi właśnie tam, gdzie przed chwilą znajdowała się jej głowa.
Nadludzkim wysiłkiem Jane wyrwała siekierę z drewna. Carol ominęła dziewczynę i wbiegła do salonu, szukając czegoś, czym mogłaby się bronić. Na stojaku z przyborami kominkowymi wisiał pogrzebacz. Chwyciła go.
– Nienawidzę cię! – Usłyszała za swoimi plecami.
Odwróciła się błyskawicznie.
Dziewczynka zamachnęła się siekierą.
Carol, nie zastanawiając się, podniosła pogrzebacz. Zwarł się z błyszczącym ostrzem, udaremniając cios.
Siła uderzenia metalu o metal była tak wielka, że przeszył ją ból powodujący drętwienie ręki i zmuszający do rozluźnienia uścisku. Pogrzebacz wypadł z jej sztywniejących dłoni.
Cofnęła się w stronę szerokiego paleniska kominka przed nacierającą Jane, która wciąż trzymała swoją broń.
Nie miała dokąd uciec.
– Teraz – odezwała się Jane. – Teraz. Wreszcie.
Podniosła siekierę wysoko, a Carol krzyknęła, zasłaniając głowę rękami. Nagle z trzaskiem otwarły się frontowe drzwi i w progu stanął Paul. I Grace.
Siekiera uderzyła w kamienną obudowę kominka nad głową Carol. Poleciały iskry.
Paul rzucił się na ratunek, ale Jane odwróciła się do niego, zamachnęła siekierą i sprawiła, że się cofnął.