Odejdźcie od okien!
Chciała ich ostrzec, lecz strach odebrał jej głos. Paul i O’Brian stali plecami do niej, nieświadomi, co się z nią działo.
Czego się boję? – pytała siebie. – Czegóż, na Boga, tak się przeraziłam?
Walczyła z tą irracjonalną, paraliżującą zgrozą. Zaczęła podnosić się z fotela, i wtedy to się stało.
Morderczy ogień, wzniecony przez błyskawicę, wystrzelił jak salwa z moździerza. Siedem albo osiem ogłuszających piorunów, jeden po drugim, tak że nie potrafiła ich policzyć, uderzało coraz bliżej budynku, coraz bliżej okien: błyszczące, rozjaśnione, brzęczące; to czarne, to mleczne, to lśniące, to matowe, to srebrzyste, to znów w odcieniu miedzi…
Nagła eksplozja fioletowobiałego światła wywołała serię drgających stroboskopowych obrazów, na zawsze wypalonych w pamięci Caroclass="underline" stojący Paul i O’Brian. Ich sylwetki, małe i bezbronne, na tle naturalnych fajerwerków. Na zewnątrz deszcz, smagane wiatrem drzewa, miotające się z coraz większą wściekłością. Błyskawica uderza w jedno z nich – duży klon – a potem złowieszczy ciemny kształt pojawia się w centrum eksplozji, coś jak torpeda, i zmierza prosto w stronę środkowego okna. O’Brian unosi rękę, zasłaniając twarz. Paul odwraca się do niego z rozpostartymi ramionami; obaj wyglądają jak postacie z filmu, kiedy taśma zacina się w projektorze. O’Brian przechyla się na bok; Paul chwyta go za rękaw i szarpie w tył (zaledwie ułamek sekundy po tym, jak błyskawica rozpłatała klon). Olbrzymi konar wpada przez środkowe okno w momencie, gdy Paul odciąga O’Briana z jego drogi. Jedna z liściastych gałęzi przesuwa się po głowie O’Briana i zrywa mu okulary, ciskając je w powietrze. Jego twarz – pomyślała Carol – jego oczy! A potem Paul i O’Brian, padając na podłogę, znikają jej z widoku. Olbrzymi konar roztrzaskanego klonu pada na biurko O’Briana w fontannie wody, szkła, wyłamanych futryn okiennych i dymiących płatów kory. Nogi biurka trzeszczą i załamują się pod brutalnym naciskiem drzewa.
Carol znalazła się na podłodze obok przewróconego fotela. Nie pamiętała momentu upadku.
Leżała na brzuchu, z policzkiem przyciśniętym do podłogi, gapiąc się bezmyślnie na odłamki szkła i liście klonu zaścielające dywan. Błyskawice nadal rozświetlały zachmurzone niebo, wiatr wciskał się przez wybite szyby i porywał liście do szaleńczego tańca. Kalendarz spadł ze ściany i fruwał niczym latawiec na skrzydłach zrobionych z kartek stycznia i grudnia. Dwa obrazy grzechotały na drucianych haczykach, próbując się z nich uwolnić. Papiery, materiały biurowe, formularze, małe arkusiki z bloczków do notowania, biuletyny, gazety szeleściły, unosiły się, nurkowały, sunęły po podłodze z sykiem węża.
Carol miała osobliwe uczucie, że cały ten zamęt nie był rezultatem wiatru, lecz spowodowany został przez… obecność czegoś przerażającego. Zły poltergeist. Demoniczne duchy wydawały się poruszać niewidzialnymi ramionami, zrywać przedmioty ze ścian, znajdować schronienie w liściach i zmiętych arkuszach papieru.
To szalony pomysł i była zaniepokojona, że coś takiego przyszło jej do głowy. Błyskawica znów rozjaśniła mrok, a towarzyszący jej grzmot przeszył powietrze.
Krzywiąc twarz, zakryła z przerażenia głowę rękoma.
Serce jej waliło, a w ustach zaschło.
Pomyślała o Paulu i poczuła gwałtowny skurcz w piersiach. Leżał pod oknem, po przeciwnej stronie biurka, niewidoczny pod gałęziami klonu. Była pewna, że żył. O’Brian mógł zginąć, jeśli ta mała gałąź uderzyła go w głowę. Jednak Paul z pewnością żył. Z pewnością. Niemniej mógł być ciężko ranny, krwawić…
Podciągając się na rękach, Carol zaczęła dźwigać się na kolana, by pośpieszyć mu z pomocą, której z pewnością potrzebował. Ale następna błyskawica oślepiła ją, a grzmot ogłuszył i powracający strach spowodował, że opuściły ją siły. Była na siebie wściekła. To przytrafiło się jej po raz pierwszy. Zawsze szczyciła się swoją siłą, zdecydowaniem i stanowczością. Przeklinając się w duchu, osunęła się z powrotem na podłogę.
Coś próbuje nas powstrzymać przed adoptowaniem dziecka.
Ta absurdalna myśl była jak ostrzeżenie, które odebrała na moment przed powaleniem drzewa.
Coś próbuje nas powstrzymać przed adoptowaniem dziecka.
Nie. To śmieszne. Burza, błyskawice to tylko zjawiska atmosferyczne. Czysty przypadek, że ofiarą padł O’Brian, ale przecież nie dlatego, że zamierzał im pomóc w adoptowaniu dziecka. Absurd.
Czyżby? – pomyślała, gdy ogłuszający piorun i przeszywający blask wypełniły pokój. – Zjawiska atmosferyczne, tak? Gdzie widziano taką błyskawicę?
Przywarta do podłogi, dygocąca, drżąca z zimna, przestraszona bardziej niż wtedy, gdy była małą dziewczynką. Próbowała wmówić sobie, że to tylko strach przed burzą, uzasadniony, racjonalny strach, ale wiedziała, że się oszukuje. Było coś jeszcze, co nie miało kształtu i nazwy, a czego obecność nacisnęła w niej guzik strachu. Ten strach tkwił w niej samej.
Derwisz uformowany z gnanych wiatrem liści i papierów zawirował na podłodze, sunął prosto na nią. Wielka kolumna sięgająca dwóch metrów zatrzymała się blisko niej, wiła się, syczała, zmieniała kształt, błyszczała ciemnosrebrzyście w migającym świetle burzy. Gdy Carol tak gapiła się przerażona, miała idiotyczne wrażenie, że ona gapi się na nią. Po chwili kolumna przesunęła się nieco w lewo, potem powróciła, znów zatrzymała się przed nią, zawahała i popędziła w przeciwnym kierunku, aby za chwilę raz jeszcze wyłonić się przed nią, zaatakować i rozerwać ją na strzępy.
To tylko wirująca kupa śmieci, nie żadna żywa istota! – wmawiała sobie ze złością.
Widmo uformowane przez wiatr oddaliło się.
Tylko kupa śmieci. Co się ze mną dzieje? Czy odchodzę od zmysłów? – pytała siebie pogardliwie.
Przypomniała sobie coś, co zawsze pomagało w takich chwilach: Jeśli myślisz, że odchodzisz od zmysłów, musisz być całkowicie normalna, gdyż szaleniec nie ma takich wątpliwości. Z doświadczenia wiedziała, że ta mądrość była uproszczeniem złożonych zasad psychologii, ale w jej istocie tkwiło ziarno prawdy. A zatem musiała być normalna.
A jednak przerażająca, irracjonalna myśl znów powróciła, nieproszona i niechciana: Coś próbuje nas powstrzymać przed adoptowaniem dziecka.
Czym był wir, w którego centrum się znajdowała, jeśli nie zjawiskiem przyrody? Komu zależało, aby uwierzyła, że błyskawicę zesłano w świadomym zamiarze przeobrażenia pana O’Briana w dymiące, zwęglone zwłoki? Oto pytania, na które nie znała odpowiedzi. A może to dzieło Boga? Bóg nie siedzi w niebie po to, aby za pomocą pioruna wymierzonego w pana O’Briana zatrzymać postępowanie adopcyjne, o które zabiegali. Diabeł? Zionący na biednego O’Briana z czeluści piekła? To dopiero zbzikowany pomysł. Jezu!
Nie była nawet pewna, czy wierzy w Boga, ale zdecydowanie nie uznawała diabła.
Następna szyba okienna rozbiła się, zasypując ją odłamkami szkła.
Potem zapadła cisza.
Rozeszła się woń ozonu.
Wiatr wciąż wdzierał się przez otwarte okna, ale z wyraźnie mniejszą siłą niż przedtem. Wirujące słupy liści i papierów opadały na podłogę, trzepocząc i drżąc, jak gdyby z wyczerpania.
Coś…
Coś…
Coś próbuje nas powstrzymać przed…
Tamowała tę myśl jak tryskającą z tętnicy krew. Była przecież kobietą wykształconą, do cholery! Byłą dumna ze swojej pozycji i rozsądku. Nie mogła sobie pozwolić na uleganie tym nieznośnym, idiotycznym, całkiem bezpodstawnym lękom.
Zwariowana pogoda – oto wystarczające wyjaśnienie. Zwariowana pogoda. W gazetach wciąż czyta się o takich anomaliach. Pół metra śniegu w Beverly Hills. Dwadzieścia sześć stopni ciepła w dzień w środku zazwyczaj mroźnej zimy w Minnesocie. Krótkotrwały deszcz z bezchmurnego błękitnego nieba. I burza, o podobnej sile jak ta, prawdopodobnie nieraz występowała, chociaż rzadko. Oczywiście, że tak. Oczywiście. Wystarczy wziąć do ręki jedną z tych popularnych książek, których autorzy opisują wszelkiego rodzaju rekordy, i otworzyć na rozdziale poświęconym pogodzie, a znajdzie się imponującą listę szkód spowodowanych przez błyskawice, przy których ta wypadłaby blado. Zwariowana pogoda. Otóż to. I tylko to. Nic nadzwyczajnego.