Wreszcie, na jakiś czas, Carol zdołała odsunąć od siebie wszystkie myśli o demonach i duchach, poltergeistach z koszmarów i innych tego rodzaju stereotypach.
We względnej ciszy, jaka zapanowała, poczuła, jak wracają jej siły. Podniosła się na kolana. Z brzękiem, jak lekko poruszane dzwonki, odłamki szkła spadły z jej szarej spódnicy i zielonej bluzki. Nie miała żadnych skaleczeń ani nawet zadrapań, choć była lekko oszołomiona i przez chwilę czuła, jakby podłoga się kołysała.
Za ścianą jakaś kobieta zaczęła histerycznie krzyczeć. Ktoś zaczął wołać pana O’Briana. Jednak nikt się jeszcze nie pojawił, żeby zobaczyć, co się stało, a to mogło oznaczać, że minęła zaledwie sekunda czy dwie od ostatniej błyskawicy, chociaż Carol czas wyraźnie się dłużył.
Pod oknem ktoś cicho jęknął.
– Paul? – zapytała.
Jeśli padła jakaś odpowiedź, zagłuszył ją nagły poryw wiatru, który na krótko porwał papiery i liście. Przypomniała sobie moment, gdy gałąź uderzyła w głowę O’Briana, i zadrżała. Ale Paul pozostał nietknięty, drzewo ominęło go. Czyżby?
– Paul!
Przestraszona, wstała i szybko obeszła biurko, przechodząc przez roztrzaskane gałęzie klonu i przewrócony kosz na śmieci.
ROZDZIAŁ 2
W tamto środowe popołudnie, po lunchu złożonym z jarzynowej zupy Campbella oraz kanapki z zapiekanym serem, Grace Mitowski poszła do swego gabinetu i zwinęła się na sofie, aby przespać się z godzinę. Nigdy nie drzemała w sypialni, nie chcąc nadawać temu zbyt formalnego charakteru. Co prawda ostatnio zdarzało się to coraz częściej, lecz wciąż jeszcze nie pogodziła się z faktem, że potrzebuje odpoczynku w środku dnia. To dobre dla dzieci i ludzi starszych, słabych i schorowanych. Dzieciństwo miała już za sobą, Bogu dzięki, a chociaż była stara, z pewnością nie zaliczała się do osób słabych i schorowanych. Leżenie w łóżku w biały dzień kojarzyła z lenistwem, a lenistwa nie znosiła u nikogo, zwłaszcza u siebie. Dlatego drzemała w gabinecie, na sofie, plecami do zaciągniętych w oknach żaluzji, kołysana monotonnym tykaniem zegara w kominku.
W wieku siedemdziesięciu lat Grace była wciąż sprawna umysłowo i pełna energii. Jej szare komórki nie pracowały gorzej; to tylko zdradliwe ciało przysparzało jej smutku i frustracji. Dokuczał jej artretyzm rąk i przy dużej wilgotności powietrza – jak dzisiaj – odczuwała także przyćmiony, lecz bezlitosny ból ramion. Robiła wszystkie ćwiczenia zalecane przez lekarza, odbywała codziennie dwukilometrowy poranny spacer, a jednak miała coraz większe trudności z utrzymaniem formy. Odkąd pamięta, zawsze kochała książki i mogła czytać przez cały ranek, całe popołudnie i większą część wieczoru, nie czując znużenia. Ostatnio jednakże, zwykle już po paru godzinach, czuła w oczach piasek i pieczenie. Buntowała się przeciwko wszystkim swoim dolegliwościom, walczyła z nimi, chociaż wiedziała, że w tej walce skazana jest na klęskę.
W tamto środowe popołudnie postanowiła, że czas na zawieszenie broni – należy znaleźć chwilę na krótki relaks i odpoczynek. Zasnęła w dwie minuty po ułożeniu się na sofie.
Grace nieczęsto miewała sny, a jeszcze rzadziej nawiedzały ją złe sny. Ale w środę po południu jej drzemkę zakłócały koszmary. Parę razy budziła się na wpół przytomna i słyszała własny przerażony oddech. Raz wynurzyła się z jakiejś ohydnej, groźnej wizji na dźwięk swego głosu wydobywającego się ze ściśniętego gardła. Zdała sobie sprawę, że rzuca się na kanapie, wije, od czego bolały ją ramiona. Próbowała się obudzić, ale nie mogła; coś mrocznego i groźnego wyciągało lodowate, wilgotne ręce i wciągało ją znów do snu, w dół, w dół, cały czas w dół, w jakieś pozbawione światła miejsce, gdzie bezimienne stworzenia bełkotały, mamrotały i chichotały skrzekliwym głosem.
Godzinę później, kiedy wreszcie się obudziła i zdołała otrząsnąć z natrętnych majaków, stała pośrodku zacienionego pokoju, o kilka kroków od sofy, ale nie pamiętała, jak tam się znalazła. Trzęsła się, zlana potem.
Muszę powiedzieć Carol Tracy.
Powiedzieć jej co?
Ostrzec ją.
Ostrzec ją przed czym?
To nadchodzi. O Boże…
Co nadchodzi?
Tak jak we śnie.
Ale co było we śnie?
I jej wspomnienie o sennym koszmarze zaczęło się roztapiać; pozostały tylko fragmenty składające się z poszczególnych, odrębnych obrazów, które parowały niczym kawałek suchego lodu. Pamiętała jedynie, że Carol była częścią tego snu i że zagrażało jej straszliwe niebezpieczeństwo. I wiedziała skądś, że nie jest to zwyczajny sen.
Gdy koszmar ustąpił, Grace doznała nieprzyjemnego uczucia, stojąc w mrocznym, zaciemnionym gabinecie. Przed drzemką zgasiła lampy. Zasunięte żaluzje przepuszczały tylko cienkie pasemka światła między drewnianymi deszczułkami. Irracjonalnie, lecz z przekonaniem czuła, że coś razem z nią wyszło ze snu, coś występnego i złego, co przeszło magiczną metamorfozę i stało się istotą materialną. To coś przycupnęło teraz w kącie, obserwowało i czekało.
Przestań!
Ale we śnie…
To tylko sen.
Na krawędziach żaluzji napięte nici nagle pojaśniały, potem pociemniały, potem znów pojaśniały, wraz z blaskiem błyskawic na zewnątrz. Zaraz potem huk pioruna zatrząsł dachem i rozbłysły następne błyskawice; znów niewiarygodnie liczne, niebieskobiałe eksplozje, jedna po drugiej, tak że co najmniej przez pół minuty okna przypominały tryskające iskrami przewody elektryczne.
Wciąż oszołomiona snem i lekko zdezorientowana, Grace stała pośrodku nieoświetlonego pokoju, kołysząc się z boku na bok, nadsłuchując piorunów i wiatru, patrząc na pulsujące błyskawice. Siła tej burzy wydawała się nierealna, więc doszła do wniosku, że wciąż śni, błędnie interpretując to, co widzi. Na zewnątrz nie mogło być chyba tak dziko.
– Grace…
Ktoś wołał ją znad najwyższej półki z książkami, tuż za jej plecami. Sądząc po niewyraźnej, nieprawidłowej wymowie, usta tego kogoś były poważnie zdeformowane.
Za mną nie ma nikogo! Nikogo.
A jednak się nie odwróciła.
Kiedy za oknami zapadła cisza, a błyskawice nie rozświetlały nieba, powietrze stało się gęstsze niż przed minutą. Oddychała z trudem. W pokoju było jeszcze ciemniej.
– Grace…
Ogarnęła ją klaustrofobia. Mroczne ściany wydawały się falować i zbliżać, zamykając ją we wnętrzu niby w trumnie.
– Grace…
Potykając się, podeszła do najbliższego okna, uderzając biodrem o biurko i niemal przewracając się o przewód lampy. Sztywnymi i nieporadnymi palcami niezdarnie manipulowała podnośnikiem żaluzji. Wreszcie odchyliła deszczułki, i szare, lecz przyjazne światło wlało się do gabinetu. Cieszyła się nim, choć raziło jej oczy. Przez szczeliny między drewienkami wyjrzała na zachmurzone niebo, opierając się niezdrowemu pragnieniu, by obejrzeć się przez ramię i przekonać, czy rzeczywiście jakiś potwór czai się z grymasem na twarzy. Wzięła dwa głębokie oddechy, jakby światło, a nie powietrze trzymało ją przy życiu.
Dom Grace stał na niewielkim pagórku przy końcu cichej ulicy, ukryty między kilkoma wielkimi sosnami i olbrzymią wierzbą płaczącą. Z okna gabinetu mogła dostrzec nabrzmiałą od deszczu Susquehannę płynącą kilka kilometrów dalej. Posępny, poważny Harrisburg, stolica stanu, stłoczony był wzdłuż jej brzegów. Chmury wisiały nisko nad miastem, ciągnąc za sobą przemoczone, utkane z mgły brody i zasłaniając górne piętra najwyższych budynków.