Gdy strząsnęła z powiek ostatnie pozostałości snu, a nerwy się uspokoiły, odwróciła się i zlustrowała pokój. Doznała ulgi i trochę się odprężyła.
Była sama.
Burza ucichła, więc znów mogła słuchać zegara na kominku. Jedynego odgłosu.
Do diabła, jesteś sama – mówiła do siebie pogardliwie. – A czego oczekiwałaś? Zielonego chochlika o ustach pełnych ostrych zębów? Lepiej uważaj, Grace Mitowski, bo skończysz w domu starców, siedząc przez cały dzień w bujanym fotelu i radośnie gawędząc z duchami, a uśmiechnięte pielęgniarki będą ocierać ci ślinę z podbródka.
Przez cale życie była aktywna umysłowo i myśl o skradającej się starości martwiła ją bardziej niż cokolwiek. Wiedziała, że wciąż jest błyskotliwa. Ale co będzie jutro, pojutrze? Doświadczenie lekarskie oraz dogłębna znajomość fachowej literatury psychiatrycznej sprawiały, iż orientowała się w aktualnych badaniach na temat starości. Wiedziała, że tylko piętnaście procent ogółu starszych ludzi dotkniętych jest tą chorobą, z czego ponad połowa przypadków mogła być wyleczona dzięki odpowiedniej diecie i ćwiczeniom. Miała świadomość, że jej własne szanse utracenia sprawności umysłowej były niewielkie, zaledwie jak jeden do osiemnastu. Zdawała sobie sprawę, że jest przeczulona na tym punkcie, niemniej wciąż ją to gnębiło. Zrozumiałe więc, że zaniepokoiła ją niecodzienna świadomość czyjejś obecności w gabinecie, jakiej doświadczyła chwilę wcześniej; czegoś wrogiego i… nadnaturalnego. Jako zatwardziała sceptyczka miała mało – jeśli w ogóle – zrozumienia dla astrologów, mediów i tym podobnych, nie mogła usprawiedliwiać nawet przelotnej wiary w wyznawane przez nich przesądy. Według niej tego rodzaju przekonania świadczyły o… cóż… ograniczeniu umysłowym.
Ale dobry, słodki Boże, cóż to był za koszmar!
Nigdy przedtem nie miała snu nawet w jednej dziesiątej tak paskudnego jak ten.
Chociaż przerażające szczegóły uległy zatarciu, wciąż pamiętała jego nastrój: grozę, skręcający wnętrzności strach.
Zadrżała.
Miała uczucie, że pot, którym zlała się przez sen, zaczął na skórze przybierać postać kropelek lodu.
Poza tym z całego koszmaru pamiętała tylko Carol, która krzyczała, wołała o pomoc.
Aż do dziś w żadnym ze snów Grace nie pojawiała się Carol. Czyżby ten wyjątek należało poczytać za przestrogę, omen? Oczywiście nie było w tym nic nadzwyczajnego, że wizja Carol znajdującej się w niebezpieczeństwie tak poruszyła Grace. Każdy psychiatra to stwierdzi, a Grace była psychiatrą, i to dobrym, chociaż już od trzech lat na emeryturze. Bardzo troszczyła się o Carol. Gdyby miała własne dziecko, nie mogłaby kochać go bardziej niż jej.
Spotkały się szesnaście lat temu, kiedy Carol była gniewną, zawziętą dziewczyną, która popadła w konflikt z prawem, a na dodatek niedawno urodziła dziecko i omal nie przypłaciła tego życiem. W następstwie tego dramatycznego epizodu została osadzona w areszcie dla młodocianych za posiadanie marihuany oraz za mnóstwo innych wykroczeń. W tamtym czasie, poza prywatną praktyką psychiatryczną, Grace osiem godzin tygodniowo pracowała społecznie w domu poprawczym, w którym trzymano Carol. Dziewczyna na pierwszy rzut oka była niepoprawna, zdecydowana dać w zęby każdemu tylko za to, że się do niej uśmiechnął. Zdradzała jednak inteligencję i wrodzoną dobroć, którą mógł dostrzec każdy, kto patrzył wystarczająco przenikliwie, by przebić się przez zewnętrzną warstwę. Grace zdobyła się na bardzo wnikliwe spojrzenie i została zaintrygowana, zauroczona. Obsesyjnie wulgarny język tej dziewczyny, żywiołowy temperament oraz amoralna poza nie były niczym więcej niż mechanizmem obronnym, tarczą, za którą chroniła się przed psychicznymi nadużyciami dokonanymi przez rodziców.
Kiedy Grace stopniowo odkrywała przerażającą historię wynaturzonego życia rodzinnego Carol, nabierała przekonania, że dom poprawczy nie jest dla niej odpowiednim miejscem. Użyła swoich wpływów w sądzie, aby całkowicie pozbawić rodziców Carol praw rodzicielskich. Potem wystarała się o powierzenie jej opieki nad nią. Obserwowała, jak dziewczyna reaguje na okazywanie uczucia i zainteresowanie, jak wyrasta z zamkniętej w sobie, egocentrycznej nastolatki na pełną ciepła i godną podziwu młodą kobietę, mającą ambicje i marzenia, charakter i wrażliwość. Branie udziału w tym ekscytującym przeobrażeniu dało Grace chyba największą życiową satysfakcję. W swoim związku z Carol żałowała jedynie roli, jaką odegrała, oddając jej dziecko do adopcji. Ale nie było innego wyjścia. Carol nie była finansowo, emocjonalnie ani psychicznie zdolna do zajęcia się niemowlęciem. Obarczona taką odpowiedzialnością nigdy nie mogłaby wydorośleć ani się zmienić. Przez całe życie byłaby nieszczęśliwa i unieszczęśliwiłaby swoje dziecko. Niestety, nawet teraz, po szesnastu latach, Carol winiła się za tę decyzję. Uczucie to potęgowało się szczególnie w każdą rocznicę urodzin dziecka. W te dni pogrążała się w głębokiej depresji i stawała się – co dla niej nietypowe – niekomunikatywna. Nieutulony ból, jaki odczuwała, był dowodem na głęboko zakorzenione, trwałe poczucie winy, które w sobie nosiła, mniej widoczne przez cały rok. Grace żałowała, że kiedyś nie przewidziała tej reakcji. Wolałaby żyć ze świadomością, że nie przyczyniła się do stresów Carol.
Jestem psychiatrą – myślała – i powinnam była to przewidzieć.
Może kiedy państwo Tracy adoptują dziecko, Carol odzyska spokój ducha.
Grace miała taką nadzieję. Kochała Carol jak córkę i chciała jej dobra.
Oczywiście, nie zniosłaby też myśli o utracie Carol i dlatego pojawienie się jej w sennym koszmarze było co najmniej tajemnicze.
Lepka od cuchnącego potu, Grace spojrzała w okno, szukając na szybach ciepła i światła, ale dzień był szary, chłodny, posępny i wietrzny.
Znad centrum miasta wzbiła się w niebo smuga skłębionego dymu. Nie zauważyła jej minutę temu, ale musiała tam być – tyle dymu nie mogło się nagromadzić w ciągu paru sekund. Nawet z tej odległości dostrzegła łunę ognia przebijającą się przez czarne kłęby.
Zastanawiała się, czy szalejący żywioł był wynikiem gwałtownej burzy.
Spojrzała na zegarek.
Za niecałe dziesięć minut jej ulubiona rozgłośnia radiowa nada codzienny serwis informacyjny. Może podadzą lokalne wiadomości.
Poprawiła poduszki na sofie, wyszła z gabinetu i natknęła się na Arystofanesa siedzącego na końcu korytarza z ogonem podwiniętym pod przednie łapy. Uniesione wysoko głowa zdawała się mówić: Nie ma jak koty syjamskie, a ja jestem wyjątkowo przystojnym okazem tego gatunku i nie waż się o tym zapominać.
Grace wyciągnęła do niego rękę.
– Kici, kici! – zawołała.
Arystofanes się nie poruszył.
– Kici, kici. Chodź tu, Ari. Chodź, kochany.
Podniósł się i wolno przeszedł do mrocznego salonu.
– Uparty, przeklęty kocie – rozczuliła się.
Weszła do łazienki na piętrze, umyła twarz i uczesała włosy. Wykonując przyziemne czynności stopniowo zaczynała się odprężać. Spojrzała w lustro. Oczy nabiegłe krwią opłukała paroma kroplami muriny.
Kiedy wyszła, Arystofanes znów siedział w korytarzu i patrzył na nią.
– Kici, kici – przymilała się.
Gapił się na nią bez zmrużenia oka.
– Kici, kici.
Wstał, zadarł głowę i obserwował ją z zaciekawieniem błyszczącymi oczami. Kiedy zrobiła krok w jego kierunku, odwrócił się i szybko czmychnął do salonu.