– W porządku – rzuciła Grace. – W porządku, łobuzie. Idź swoją drogą. Możesz na mnie fukać. Zobaczymy, czy wieczorem znajdziesz swoje ulubione żarcie w miseczce.
W kuchni włączyła światło, potem radio.
Słuchała informacji o kryzysach ekonomicznych i zapierających dech doniesień o uprowadzonych samolotach oraz pogłosek o nadciągającej wojnie. Włożyła czysty filtr do ekspresu, napełniła pojemniczek „Kolumbijką” i dodała pół łyżki cykorii. Wiadomość o pożarze podano na końcu dziennika, i to bardzo skrótowo. Spiker poinformował, że piorun uderzył w kilka budynków w sercu miasta, z których jeden się zapalił. Obiecywał podać więcej szczegółów za pół godziny.
Przysunęła krzesło do jednego z okien i usiadła z filiżanką kawy.
Krzaki róż – czerwonych, pomarańczowych, białych, herbacianych – rosnących pod domem niemal fosforyzowały na tle popielatego deszczu.
Z poranną pocztą przyniesiono dwa pisma psychologiczne. Grace z przyjemnością otworzyła jedno z nich.
Popijając kawę, słuchając muzyki i pobieżnie zapoznając się z treścią artykułu na temat psychologii kryminalnej, usłyszała, a raczej wyczuła nieznaczne poruszenie. Odwróciła się na krześle i zobaczyła Arystofanesa.
– Co, już się nie gniewasz? – spytała.
I wtedy zdała sobie sprawę, że wyraźnie skradał się w jej kierunku, ale zatrzymała go bezpośrednia konfrontacja. Każdy mięsień jego ciałka prężył się do skoku, a sierść jeżyła na grzbiecie.
– Ari? Co ci jest, głupi kocie?
Zakręcił się i wybiegł z kuchni.
ROZDZIAŁ 3
Carol siedziała w chromowanym fotelu wyłożonym czarnymi poduszkami ze skaju i wolno sączyła whisky z papierowego kubka.
Paul padł na sąsiedni fotel. On wręcz pochłaniał trunek, wspaniałego jacka danielsa black label, troskliwie dostarczonego mu przez adwokata Marvina Kwickera, mającego biuro na tym samym piętrze co Alfred O’Brian. Marvin szybko się zorientował, że Paulowi pilnie potrzeba czegoś na wzmocnienie.
– Kwicker jak likier – powiedział, nalewając bourbona Carol, co prawdopodobnie powtarzał dziesiątki razy, ubawiony swoim dowcipem. – Kwicker jak likier – powtórzył, podając podwójną porcję Paulowi.
Chociaż Paul nie należał do tęgich pijaków, każda kropla była dla niego zbawieniem. Ręce jeszcze mu drżały.
Hol recepcji, obsługującej biuro O’Briana, nie był zbyt obszerny, ale większość ludzi pracujących na tym piętrze zebrała się, aby porozmawiać o niedawnych przeżyciach, przyjrzeć się miejscu, którego nie dosięgnął ogień, wyrazić podziw, że elektryczność szybko naprawiono i obejrzeć bałagan i zniszczenie we wnętrzu gabinetu O’Briana. Gwar towarzyszący rozmowom nie wpływał uspokajająco na nerwy Paula.
Mniej więcej co trzydzieści sekund płowa blondynka o piskliwym głosie powtarzała te same słowa: „Nie mogę uwierzyć, że nikt nie zginął! Nie mogę uwierzyć, że nikt nie zginął”. Za każdym razem, gdy to mówiła, bez względu na to, w którym miejscu stała, jej głos przebijał się przez zgiełk, a Paul skręcał się z bólu. „Nie mogę uwierzyć, że nikt nie zginął!”. Wyglądała na lekko rozczarowaną.
Alfred O’Brian siedział przy biurku recepcyjnym. Jego sekretarka, surowo wyglądająca kobieta z włosami zaczesanymi gładko do tyłu, usiłowała zdezynfekować pół tuzina zadrapań na twarzy szefa, ale O’Brian chyba bardziej troszczył się o stan swojego garnituru. Strzepywał brud, liście i kawałki kory, które przyczepiły się do marynarki.
Paul skończył whisky i spojrzał na Carol. Wciąż się trzęsła. Jej twarz otoczona lśniącymi ciemnymi włosami była bardzo blada.
Dostrzegła troskę w jego oczach, więc wzięła go za rękę, ścisnęła i uśmiechnęła się uspokajająco. Nie było to łatwe, ponieważ jej usta wciąż drżały.
Pochylił się do niej blisko, aby mogła go usłyszeć mimo panującego zgiełku.
– Dasz radę stąd wyjść?
Kiwnęła głową.
Jakiś młody typek, stojący przy oknie, podniósł głos.
– Hej! Hej, słuchajcie wszyscy! Telewizja do nas przyjechała!
– Jeśli zobaczą nas reporterzy – odezwała się Carol – zostaniemy tu jeszcze przez godzinę albo dłużej.
Wyszli bez pożegnania z O’Brianem, ubierając się po drodze. Już na zewnątrz Paul otworzył parasol i przygarnął Carol. Szybko przemierzali śliski teraz i niebezpieczny parking wyłożony tłuczonym kamieniem. Ostrożnie obchodzili kałuże. Jak na wrzesień, wiał chłodny wiatr, który wciąż zmieniał kierunek, aż dostał się pod parasol i wywrócił go na drugą stronę. Zimny, zacinający deszcz padał z taką siłą, że kłuł w twarz. Zanim dotarli do samochodu, włosy przylepiły się im do głów, a za kołnierzami mieli pełno wody.
Ku ich zadowoleniu, burza nie uszkodziła pontiaca, który zapalił bez protestu.
Wyjeżdżając z parkingu, Paul chciał skręcić w lewo, ale nacisnął pedał hamulca, gdy zobaczył, że najbliższą przecznicę zablokowały samochody policyjne i wozy strażackie. Pomimo ulewnego deszczu i na przekór strumieniom wody, kierowanym nań przez strażaków, kościół wciąż płonął. Czarny dym bił w szare niebo, a z wypalonych okien buchały płomienie.
Paul skręcił więc w prawo i pojechał do domu przez zalane ulice, gdzie woda wylewała się z rynsztoków, a każde zagłębienie w nawierzchni zmieniło się w zdradzieckie jezioro, które trzeba było pokonywać z najwyższą uwagą, aby uniknąć zalania silnika.
Carol zgarbiła się i przywarła do drzwi od strony pasażera. Chociaż działało ogrzewanie, wciąż było jej zimno. Paul zauważył, że szczęka zębami.
Jazda do domu trwała dziesięć minut i przez ten czas żadne z nich nie powiedziało ani słowa. Szum sunących po mokrej jezdni opon oraz miarowe uderzenia pracujących wycieraczek zakłócały panującą ciszę, w której kryła się jakaś dziwna intensywność, jakaś aura straszliwej hamowanej energii.
Mieszkali w utrzymanym w stylu Tudorów domu, który starannie odrestaurowali. Tak jak zawsze widok kamiennych ścian, wielkich dębowych drzwi, oświetlonych latarniami okien z ołowiowego szkła i spadzistego dachu ucieszył Paula i ogarnęło go ciepłe uczucie przynależności do tego miejsca. Drzwi do garażu podniosły się automatycznie i wprowadził pontiaca, stawiając go obok czerwonego volkswagena rabbita Carol.
Weszli do domu, milcząc.
Paul miał mokre włosy, nogawki spodni przywarły mu do ciała, a koszula lepiła się do pleców. Jeśli natychmiast nie przebierze się w suche ubranie, z pewnością się przeziębi. Carol widać myślała o tym samym, bo poszli prosto na górę do sypialni. Drżąc, ściągali mokre ubrania.
Gdy byli już prawie nadzy, spojrzeli na siebie. Zamknęli oczy.
Milczeli. Nie potrzebowali słów.
Wziął ją w ramiona i pocałował, z początku lekko, czule. Miała ciepłe i delikatne usta, leciutko smakujące whisky.
Przywarła do niego, objęła go mocniej, wbiła końce palców w jego plecy. Przycisnęła usta do jego ust, dotknęła zębami jego warg, wsunęła głęboko język i nagle ich pocałunki stały się gorące, namiętne.
Coś jakby w nim pękło i w niej także, bo ich pożądanie stało się niemal zwierzęce. Reagowali na siebie jak głodne, oszalałe istoty; pośpiesznie zrzucali resztę ubrania, dotykali się, obejmowali, szarpali. Kąsała jego ramię. On chwycił ją za pośladki i gniótł je z nietypową dla siebie gwałtownością, ale Carol nie krzywiła się z bólu, nie próbowała się wyswobodzić, przeciwnie, przywarta do niego jeszcze mocniej, pocierała piersiami o jego pierś, a biodra dotykały jego bioder. Ciche pojękiwania nie były odgłosami bólu – wyrażały jej pragnienie i potrzeby. W łóżku Paul poczuł niesamowitą energię i zdumiał się własną siłą. Był nienasycony, tak jak i ona. Wchodził w nią, falowali, gięli się i prężyli w idealnej harmonii, jak gdyby tworząc jeden organizm, poruszany tymi samymi bodźcami. Pozbyli się wszelkich hamulców. Wydawali z siebie zwierzęce dźwięki: sapali, jęczeli, chrząkali z rozkoszy, krzyczeli z podniecenia.