Wyginając w łuk swoje szczupłe, piękne ciało i energicznie kręcąc głową na poduszce, Carol szeptała: „Tak, tak!”. To nie orgazmowi mówiła „tak”, bo kilka miała już za sobą, obwieszczała je płytkim oddechem i cichym kwileniem. Mówiła tak życiu, że nie jest zwęgloną bryłą mięsa, że oboje przeżyli burzę i uniknęli przywalenia przez przeklęte rozłupane gałęzie powalonego klonu. Ich niehamowane, dzikie, namiętne połączenie to policzek wymierzony śmierci, nie całkiem racjonalne, lecz dające zadowolenie zaprzeczenie istnieniu ponurego upiora. Paul powtórzył za nią, jakby intonował zaklęcie: „Tak, tak, tak”, gdy po raz drugi wytrysnął w jej wnętrzu i wydawało się, że to strach przed śmiercią wypłynął z niego wraz z nasieniem.
Po wszystkim leżeli na plecach, obok siebie, na skotłowanym łóżku. Długą chwilę słuchali deszczu bębniącego o dach i grzmiących jeszcze piorunów.
Carol wyciągnęła się, zamknęła oczy, całkiem rozluźniona. Paul wodził po niej wzrokiem i, jak to się działo nieskończenie wiele razy podczas ostatnich czterech lat, zastanawiał się, dlaczego zgodziła się wyjść za niego. Była piękna. On nie. Ktoś układający słownik nie mógłby zrobić nic lepszego, niż zamieścić jego fotografię pod definicją słowa „przeciętny”, „niewyróżniający się”. Wygłosił raz żartem podobną opinię o swoim wyglądzie, a Carol się zirytowała. Ale on tylko stwierdził fakt, a tak naprawdę nie przejmował się tym, że nie jest Burtem Reynoldsem, dopóki Carol nie robiło to różnicy. Według niej to właśnie ona była przeciętna, no może najwyżej ładna, z odrobiną zabawnego wdzięku. Miała ciemne włosy – teraz splątane i zmierzwione przez deszcz i pot – gęste, lśniące, prześliczne. Skórę bez skazy. Kości policzkowe wyrzeźbione tak misternie, że trudno uwierzyć, iż dokonała tego niezgrabna ręka natury. Carol była typem kobiety, jakie widuje się u boku wysokiego, opalonego na brąz adonisa, a nie mężczyzny w rodzaju Paula Tracy. Ale była z nim i czuł się z tego powodu szczęśliwy. Nigdy nie przestawał się dziwić, że wykazywali zgodność pod każdym względem: umysłowym, emocjonalnym i fizycznym.
Teraz, kiedy deszcz z nową siłą zaczął walić w dach, Carol wyczuła, że Paul gapi się na nią, i otworzyła oczy. Oczy tak brązowe, że z odległości nie większej niż kilkanaście centymetrów wyglądały jak czarne. Uśmiechnęła się.
– Kocham cię.
– Kocham cię – odparł.
– Myślałam, że nie żyjesz.
– Przeżyłem.
– Gdy ucichły pioruny, wołałam cię, ale nie odpowiadałeś.
– Byłem zajęty rozmową z Chicago. – Wyszczerzył zęby.
– A poważnie?
– Zgoda. Z San Francisco.
– Byłam przerażona.
– Zupełnie niepotrzebnie – uspokajał ją. – Tak na wypadek gdybyś zapomniała, O’Brian upadł na mnie. Nie wygląda na dużego, ale jest mocny jak skała. Myślę, że rozwija sobie mięśnie przez strzepywanie nitek z garniturów oraz czyszczenie butów przez dziewięć godzin dziennie.
– Naprawdę dzielnie się spisałeś.
– Kochając się z tobą? Nic w tym dziwnego.
Żartobliwie poklepała go po twarzy.
– Wiesz, co mam na myśli. Ocaliłeś życie O’Brianowi.
– Nieee.
– Tak, ocaliłeś. On też tak uważa.
– Na litość boską, przecież nie zasłoniłem go przed drzewem własnym ciałem! Po prostu odciągnąłem na bok. Każdy zrobiłby to samo.
Potrząsnęła głową.
– Nie masz racji. Nie każdy myśli tak szybko jak ty.
– Szybkomyśliciel, co? Tak. Do tego się przyznaję. Lecz żaden ze mnie bohater. Nie pozwolę ci przypinać mi takiej etykietki, bo nie chcąc cię zawieść, będę musiał zawsze grać taką rolę. Wyobrażasz sobie, jakim piekłem stałoby się życie Supermana, gdyby poślubił Lois Lane? Miała takie wygórowane oczekiwania!
– W każdym razie – podsumowała Carol – nawet jeśli się do tego nie przyznajesz, O’Brian wie, że ocaliłeś mu życie, a to ważna sprawa.
– Naprawdę?
– No cóż byłam prawie pewna, że agencja adopcyjna zaaprobuje nas. Teraz nie ma co do tego najmniejszej wątpliwości.
– Zawsze istnieje jakieś prawdopodobieństwo, że…
– Nie – przerwała mu. – O’Brian nie zawiedzie cię po tym, jak ocaliłeś mu życie. Niemożliwe. Owinie sobie komisję rekomendacyjną wokół małego palca.
Paul zmrużył oczy, potem zaczął się uśmiechać.
– Niech mnie diabli, nie pomyślałem o tym.
– A zatem jesteś bohaterem, tato.
– Hm, może i jestem, mamo.
– Chyba wolę mamusiu.
– A ja wolę tatusiu.
– A co sądzisz o papciu?
– Papcio brzmi jak dźwięk wydawany przez korek od szampana.
– Sugerujesz, że trzeba to uczcić? – spytała.
– Myślę, że powinniśmy włożyć szlafroki, wymknąć się do kuchni i upitrasić wczesną kolacyjkę. Oczywiście, jeśli jesteś głodna.
– Umieram z głodu.
– Możesz zrobić sałatkę z grzybów – powiedział. – A ja szybko przyrządzę moje ulubione danie, fettuccine Alfredo. Mamy butelkę czy dwie mumm’s extra dry, które zostawiliśmy na specjalne okazje. Rozlejemy, nałożymy sobie na talerze kopiaste porcje fettuccine Alfredo, grzybów i zjemy w łóżku.
– Oglądając równocześnie wiadomości telewizyjne.
– Potem będziemy czytać thrillery i sączyć szampana, aż oczy same nam się zamkną.
– Brzmi to cudownie, takie błogie lenistwo.
Zwykle wieczorami Paul przez dwie godziny poprawiał swoją powieść, cyzelując każde słowo. Do wyjątkowych należały też noce, kiedy Carol nie miała jakiejś papierkowej roboty.
– Musimy się nauczyć odpoczywać – rzekł Paul. – Będziemy musieli spędzać dużo czasu z dzieckiem. To dla niego niezbędne.
– Albo dla niej.
– Albo dla nich.
Oczy jej zaświeciły.
– Sądzisz, że pozwolą nam adoptować więcej niż jedno?
– Oczywiście, że tak, jeśli udowodnimy, że dajemy sobie radę z pierwszym. A tak właściwie – naigrawał się z siebie – czyż nie jestem bohaterem, który ocalił życie poczciwemu staremu Alowi O’Brianowi?
W drodze do kuchni, w połowie schodów, Carol zatrzymała się, odwróciła i objęła go.
– Naprawdę będziemy mieć rodzinę.
– Na to wygląda.
– Och, Paul, nie pamiętam już, kiedy byłam taka szczęśliwa. Powiedz, że to uczucie będzie trwało wiecznie.
Przytulił ją; bardzo lubił trzymać ją w ramionach. Gdy się już w coś takiego zabrnie, uczucie może być nawet lepsze niż seks – bycie potrzebnym i kochanym to lepsze niż uprawianie miłości.
– Powiedz, że wszystko pójdzie dobrze – prosiła.
– Wszystko pójdzie dobrze, a twój nastrój będzie trwał wiecznie, i cieszę się, że jesteś taka szczęśliwa.
Pocałowała go w podbródek i kąciki ust, a on ucałował jej nos.
– Czy możemy przejść wreszcie do fettuccine, zanim zacznę żuć własny język?
– I to mówi romantyk.
– Nawet romantycy odczuwają głód.
Kiedy zeszli ze schodów, przestraszył ich niespodziewany hałas. Jakieś powtarzające się, lecz nierytmiczne walenie: Łup, łup, łup-łup-łup, łup-łup…
– A cóż to, do diabła? – spytała Carol.
– Dochodzi z zewnątrz… jakby sponad nas.
Stali na ostatnim schodku, patrząc w górę, za siebie, na drugie piętro.
Łup, łup-łup, łup, łup…
– Cholera – powiedział Paul. – Założę się, że wiatr obluzował jedną z okiennic. – Nasłuchiwali przez chwilę, potem westchnął. – Muszę wyjść i ją naprawić.