Christine przemaszerowała przez scenę, dumnie machając do pustej widowni.
— Loże — oświadczyła. — O tam. A na górze, nad nami balkon!!
Jej głos powrócił jako echo odbite od dalekiej ściany.
— Czy ci najważniejsi nie powinni siedzieć na balkonie? Wysoko?
— Ależ nie!! Najważniejsi siadają w lożach. Albo w pierwszych rzędach.
Agnes wyciągnęła rękę.
— A tam na dole kto siedzi? Na pewno mają dobry widok…
— Nie bądź głuptasem!! To jest kanał!! Dla muzyków!!
— To przynajmniej ma sens. Która loża jest ósma?
— Nie wiem! Ale mówią, że gdyby kiedyś sprzedali bilety do ósmej loży, wydarzyłaby się straszna tragedia!! Czy to nie romantyczne?!
Z jakiegoś powodu praktyczne spojrzenie Agnes przyciągnął wielki żyrandol wiszący nad widownią niczym fantastyczny morski potwór. Gruba lina znikała w mroku pod sklepieniem.
Brzęknęły szklane wisiorki.
Kolejny rozbłysk tej mocy, którą Agnes z całej siły starała się wytłumić, rozświetlił w jej umyśle zdradziecki obraz.
— To mi wygląda jak wypadek, który tylko czeka, żeby się zdarzyć — mruknęła.
— Jestem pewna, że to absolutnie bezpieczne!! — pisnęła Christine. — Przecież nie pozwoliliby…
Akord przetoczył się po sali, wprawiając scenę w wibracje. Żyrandol zadźwięczał, posypało się więcej kurzu.
— Co to było? — zdziwiła się Agnes.
— To organy!! Są takie wielkie, że stoją za sceną!! Chodź, zobaczymy!!
Inni pracownicy opery spieszyli już do organów. W pobliżu, w kałuży zielonej farby, leżało przewrócone wiadro.
Stolarz wyciągnął rękę obok Agnes i podniósł kopertę leżącą na stołku przy organach.
— To do szefa — stwierdził.
— Kiedy ja dostaję pocztę, listonosz zwykle po prostu stuka do drzwi. — Balerina zachichotała.
Agnes uniosła głowę. Liny w mroku kołysały się leniwie. Zdawało jej się, że dostrzega plamę bieli, która po chwili zniknęła.
Jakiś ledwie widoczny kształt wisiał między linami…
Coś wilgotnego i lepkiego kapnęło z góry i rozprysnęło się na klawiaturze.
Ludzie krzyczeli już, gdy Agnes wyciągnęła rękę, przejechała palcem po rosnącej mokrej plamie i powąchała.
— To krew! — rzekł stolarz.
— To krew, prawda? — upewnił się muzyk.
— Krew!! — wrzasnęła Christine. — Krew!!
Straszliwy los kazał Agnes zachowywać spokój w chwilach kryzysu. Raz jeszcze powąchała palce.
— Terpentyna — oznajmiła. — Hm… Przykro mi. Czy to niedobrze?
Wplątany w liny kształt jęknął.
— Czy nie powinniśmy opuścić go na dół? — dodała Agnes.
Cando Wycinak był skromnym drwalem. Nie dlatego skromnym, że był drwalem. Byłby wciąż całkiem skromny, gdyby nawet posiadał pięć tartaków. Po prostu był skromny z natury.
Właśnie bezpretensjonalnie układał kloce drewna w miejscu, gdzie droga z Lancre łączy się z głównym traktem górskim, gdy zauważył wóz, który zatrzymał się i wysiadły dwie starsze panie w czerni. Każda ściskała w jednej ręce miotłę, w drugiej jakiś tobołek.
Kłóciły się. Nie była to głośna kłótnia, ale chroniczny spór, który najwyraźniej trwał już dość długo i miał się ciągnąć jeszcze z dziesięć lat.
— Dobrze ci mówić, ale to przecież moje trzy dolary, więc nie rozumiem, czemu nie mogę decydować, jak pojedziemy.
— Lubię latać.
— A ja uważam, że trochę za zimno jest na miotle o tej porze roku. Wiatr przewiewa nawet takie miejsca, że nie śmiałabym o nich wspomnieć.
— Doprawdy? Nie wyobrażam sobie, co by to były za miejsca.
— Och, Esme!
— Przestań mnie tu ochesmować. To nie ja wymyśliłam Zabawny Tort Weselny ze Specjalnymi Paluszkami Biszkoptowymi.
— Zresztą Greebo nie lubi latać na miotle. Ma bardzo delikatny żołądek.
Wycinak zauważył, że jeden z tobołków porusza się dość leniwie.
— Gytho, widziałam raz, jak zeżarł połówkę skunksa, więc nie opowiadaj mi o jego delikatnym żołądku — odparła babcia, która kotów nie lubiła z zasady. — Poza tym… on znów To zrobił.
Niania Ogg lekceważąco machnęła ręką.
— Och, robi To tylko czasami, kiedy naprawdę nie może się inaczej bronić — wyjaśniła.
— Zrobił To w kurniku starej Omackowej w zeszłym tygodniu. Wyszła sprawdzić, co to za hałas, a on To zrobił na jej oczach. Musiała się potem położyć.
— Był pewnie jeszcze bardziej przerażony niż ona — broniła kota niania.
— Tak się kończą te zwariowane pomysły z obcych stron. Teraz masz kota, który… Tak, o co chodzi?
Wycinak zbliżył się do nich grzecznie i czekał przygarbiony, w postawie kogoś, kto próbuje zwrócić na siebie uwagę, ale nie chce przeszkadzać.
— Czy panie czekają tu na dyliżans?
— Tak — potwierdziła wyższa.
— Eee… Obawiam się, że najbliższy powóz się tu nie zatrzymuje. W ogóle się nie zatrzymuje aż do Sakowych Źródeł.
Przyjrzały mu się uprzejmie.
— Dziękuję — rzekła wyższa, po czym zwróciła się do towarzyszki. — W każdym razie paskudnie ją wystraszył. Boję się myśleć, czego się teraz nauczy.
— Tęskni, kiedy wyjeżdżam. Od nikogo innego nie chce przyjmować jedzenia.
— Bo próbują go otruć. I nic dziwnego.
Wycinak smętnie pokręcił głową i wrócił do sągu drewna.
Dyliżans pojawił się pięć minut później. Wyjechał z dużą prędkością zza zakrętu, zrównał się ze staruszkami…
…i stanął. To znaczy, konie usiłowały znieruchomieć, a koła się zablokowały.
Był to raczej obrót niż zwykły poślizg. Cały dyliżans wyhamował wreszcie jakieś trzydzieści sążni dalej, z woźnicą na drzewie.
Kobiety podeszły tam, kłócąc się ciągle. Jedna z nich szturchnęła woźnicę kijem od miotły.
— Dwa bilety do Ankh-Morpork poproszę.
Mężczyzna zeskoczył na drogę.
— Co to ma znaczyć: dwa bilety do Ankh-Morpork? Dyliżans się tu nie zatrzymuje!
— Jak dla mnie wygląda na całkiem zatrzymany.
— Czy to wyście coś zrobiły?
— Kto? My?!
— Posłuchaj no, paniusiu, nawet gdybym miał tu przystanek, to bilety są po czterdzieści dolarów każdy, na demona!
— Och!.
— A po co nosicie miotły?! — krzyczał woźnica. — Jesteście czarownicami?
— Tak. Czy czarownice są traktowane szczególnie?
— Owszem. Nazywam je wścibskimi, bezczelnymi starymi pudłami.
Wycinak miał wrażenie, że stracił fragment konwersacji, ponieważ następnie usłyszał:
— Czy mógłbyś powtórzyć, młody człowieku?
— Dwa bezpłatne bilety do Ankh-Morpork, szanowna pani. Proszę uprzejmie.
— Miejsca w środku. Żadnej jazdy na koźle.
— Ależ oczywiście, droga pani. Chwileczkę, uklęknę może na ziemi, żeby łatwiej było paniom Wsiąść.
Po chwili dyliżans odjechał, a Wycinak z zadowoleniem pokiwał głową. Miło się przekonać, że grzeczność i dobre maniery jeszcze nie zniknęły.
Ze sporymi kłopotami, przy akompaniamencie krzyków i rozplątywania lin, opuszczono biedaka na scenę.
Był zalany farbą i terpentyną. Liczna publiczność, złożona z obsługi mającej chwilowo wolne oraz artystów na wagarach z próby, tłoczyła się dookoła.
Agnes przykucnęła, rozluźniła mu kołnierzyk i próbowała odwinąć sznur, który omotał mu ramię i szyję.
— Czy ktoś go zna? — spytała.