Ekspresowy dyliżans jechał przez całe Ramtopy i przez szachownicę małych państewek za nimi. Jeśli bilet z Lancre kosztował czterdzieści dolarów, to ci tutaj musieli płacić o wiele więcej. Co za ludzie skłonni są wydać większą część dwumiesięcznego zarobku tylko po to, żeby podróżować szybko i niewygodnie?
Chudy człowieczek, który kurczowo ściska swoją torbę, jest pewnie szpiegiem, uznała. Grubas, który chciał użyczyć szklanki, wyglądał, jakby czymś handlował; miał niezdrową cerę człowieka, który opróżnił zbyt wiele butelek, ale stracił zbyt wiele posiłków.
Obaj siedzieli ściśnięci na ławeczce, której pozostałą część zajmował mężczyzna o niemal magowskiej budowie. Chyba nie obudził się nawet, kiedy dyliżans zahamował. Twarz miał zakrytą chusteczką. Chrapał z regularnością gejzera i wyglądał tak, jakby jego jedynym zmartwieniem na tym świecie była skłonność niewielkich obiektów do spadania w jego kierunku, a od czasu do czasu także niewielki przypływ.
Niania Ogg wciąż przeszukiwała swój bagaż i — jak zwykle, kiedy była czymś pochłonięta — jej usta łączyły się bezpośrednio z oczami, bez interwencji mózgu.
Przyzwyczaiła się do lotów na miotle. Długodystansowa podróż naziemna była dla niej czymś nowym, więc przygotowała się starannie.
— …popatrzmy… zbiór zagadek na długie podróże… poduszka… puder do stóp… łapka na komary… rozmówki… torebka do wymiotowania… Oj…
Publiczność, która wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu zdołała podczas tej litanii ścisnąć się jeszcze bardziej i oddalić od niani, czekała z lękiem i zaciekawieniem.
— Co? — zapytała babcia.
— Jak myślisz, czy ten powóz często się zatrzymuje?
— Ale o co chodzi?
— Powinnam iść, zanim wyszłyśmy. Przepraszam. To dlatego, że tak trzęsie. Ktoś wie, czy jest tu wygódka? — spytała głośno.
— Eee… — odezwał się prawdopodobny szpieg. — Zwykle czekamy do najbliższego przystanku, a poza tym…
Urwał. Zamierzał dodać „zawsze pozostaje okno”, które było męską opcją, kiedy droga wiodła przez odludne i pagórkowate tereny, ale się powstrzymał. Przeraził się, że ta potworna kobieta może całkiem poważnie rozważyć taką możliwość.
— Niedaleko stąd na trasie leży Ohulan — oznajmiła babcia, która próbowała drzemać. — Musisz poczekać.
— Dyliżans nie zatrzymuje się w Ohulan — poinformował usłużnie szpieg.
Babcia uniosła głowę.
— To znaczy nie zatrzymywał się tam do dzisiaj — powiedział szpieg.
Pan Kubeł siedział w gabinecie i usiłował zrozumieć coś z ksiąg rachunkowych Opery.
Nie miały żadnego sensu. Uważał, że nie gorzej od innych potrafi odczytywać zestawienia finansowe, ale to, co znalazł, tak się miało do księgowości, jak żwir do mechanizmu zegarowego.
Seldom Kubeł zawsze lubił operę. Nie rozumiał jej, nigdy mu się to nie udało, ale podobnie nie rozumiał na przykład oceanu, a też go lubił. Zakup Opery traktował, jak by to określić, jako zajęcie na stare lata, coś w rodzaju roboczej emerytury. Propozycja była zbyt atrakcyjna, żeby zrezygnować. Hurtowy rynek produktów mlecznych stawał się coraz trudniejszy, Kubeł postanowił więc szukać odpoczynku w spokojniejszych klimatach świata sztuki.
Poprzedni właściciele wystawili kilka wspaniałych oper; szkoda, że ich geniusz nie obejmował także księgowości. Zdawało się, że pieniądze są wycofywane z kont, kiedy tylko ktoś ich potrzebuje. System kwitów kasowych składał się głównie z notek na rozmaitych strzępach papieru, o treści: „Wziąłem $30, żeby zapłacić Q. Do poniedziałku. R.”. Kto to był R.? Kto to był Q.? Za co te pieniądze? W świecie sera takie rzeczy nie uszłyby nikomu.
Uniósł głowę, gdy otworzyły się drzwi.
— Ach, Salzella — powiedział. — Dziękuję, że pan przyszedł. Nie wie pan przypadkiem, kto to jest Q.?
— Nie, panie Kubeł.
— A R.?
— Obawiam, się, że też nie. — Salzella przysunął sobie krzesło.
— Zajęło mi to cały ranek, ale w końcu wykryłem, że płacimy rocznie ponad półtora tysiąca dolarów za pantofelki baletowe — rzekł Kubeł, machając kawałkiem papieru.
Salzella kiwnął głową.
— Rzeczywiście, przecierają się w palcach.
— Ale to przecież śmieszne! Ja sam wciąż mam parę butów, w których chodził mój ojciec!
— Drogi panie, pantofelki baletowe to raczej rękawiczki dla stóp niż buty…
— Co mi pan tu opowiada? Kosztują po siedem dolarów za parę, a prawie natychmiast się niszczą! Kilka przedstawień! Musi być jakiś sposób, żeby trochę zaoszczędzić…
Salzella obrzucił swego pracodawcę lodowatym wzrokiem.
— Może dałoby się poprosić dziewczęta, żeby spędzały więcej czasu w powietrzu? — zaproponował. — Parę dodatkowych grands jetés?
Kubeł zdziwił się trochę.
— To poskutkuje?
— Cóż, ich stopy nie będą już tak długo dotykać podłogi, prawda? — odparł Salzella tonem człowieka, który z całą pewnością wie, że jest inteligentniejszy od wszystkich obecnych.
— Słuszna uwaga. Słuszna uwaga. Porozmawia pan z szefową baletu?
— Oczywiście. Z pewnością będzie wdzięczna za tę sugestię. Być może, to jedno posunięcie pozwoli obniżyć koszty o połowę.
Kubeł rozpromienił się radośnie.
— I bardzo dobrze się składa — ciągnął Salzella. — Albowiem przyszedłem do pana w innej sprawie…
— Tak?
— Chodzi o te organy, które mieliśmy…
— Mieliśmy?! Jak to mieliśmy?! — zawołał Kubeł. — Chce mi pan opowiedzieć o czymś kosztownym, prawda? A co mamy teraz?
— Mnóstwo piszczałek i jedną czy dwie klawiatury. Reszta została rozbita.
— Rozbita? Przez kogo?
Salzella oparł się wygodniej. Nie był człowiekiem, którego łatwo rozśmieszyć, ale uświadomił sobie, że bawi go ta rozmowa.
— Proszę powiedzieć — rzekł. — Kiedy pan Pnigeus i pan Cavaille sprzedali panu tę Operę, czy wspominali o czymś… nadprzyrodzonym?
Kubeł poskrobał się po głowie.
— No… właściwie tak. Kiedy już podpisałem i zapłaciłem. To był taki żart. Powiedzieli: „Aha, przy okazji, mówią, że jakiś człowiek w stroju wieczorowym nawiedza gmach, cha, cha, śmieszne, prawda, ci artyści są jak dzieci, ale przekona się pan, że pewnie zechcą, by na wszystkie premiery zachowywał pan wolną lożę ósmą, cha, cha”. Pamiętam to całkiem dobrze. Oddanie trzydziestu tysięcy dolarów wspomaga koncentrację pamięci. A potem odjechali. Szybkim powozem, o ile sobie przypominam…
— Aha. — Salzella niemal się uśmiechnął. — Teraz więc, kiedy atrament już wysechł, może wprowadzę pana w szczegóły…
Śpiewały ptaki, wiatr grzechotał wyschniętymi nasionami kwiatów na wrzosowisku.
Babcia Weatherwax grzebała w zagłębieniach, szukając jakichś interesujących ziół.
Wysoko na niebie myszołów krzyknął i zatoczył łuk.
Dyliżans stał przy drodze, mimo że powinien teraz pędzić przed siebie, co najmniej dwadzieścia mil od tego miejsca.
W końcu babcia znudziła się i podeszła ostrożnie do kępy krzaków janowca.
— Jak ci idzie, Gytho?
— Świetnie, świetnie — odpowiedział jej stłumiony głos.
— Bo mam wrażenie, że woźnica trochę się niecierpliwi.
— Nie można popędzać Natury.
— Sama do siebie miej pretensje. To ty powiedziałaś, że za bardzo wieje, żeby lecieć na miotłach.
— Zrób mi uprzejmość, Esme — odpowiedział głos zza krzaków. — Będę wdzięczna, jeśli znajdziesz szczaw albo łopian. Na pewno rośnie tu gdzieś w pobliżu.