— Kto to jest Enrico Basilica? — zdziwiła się niania.
— Nie mam pojęcia. Może to ten człowiek, którego pan Slugg się boi?
Zajazd dla dyliżansów okazał się nędzną ruderą, z dwoma tylko pokojami dla gości. Jako bezradne staruszki podróżujące samotnie, czarownice dostały jeden z nich — po prostu dlatego, że gdyby go nie dostały, rozpętałoby się piekło.
Pan Kubeł był wyraźnie urażony.
— Może mnie pan traktować jak prostego sprzedawcę serów — powiedział. — Może mnie pan uważać za twardogłowego człowieka interesu, który nie poznałby kultury, nawet gdyby ją znalazł pływającą w filiżance herbaty. Ale bywałem na operach tu i tam przez lata. Umiem zanucić prawie całą…
— Jestem pewien, że widział pan wiele oper — uspokoił go Salzella. — Ale… co pan wie o produkcji?
— Bywałem za sceną w wielu teatrach…
— Ach, teatr… Teatr nie jest podobny nawet w przybliżeniu. Opera to nie teatr ze śpiewem i tańcami. Opera to opera. Może się panu wydawać, że taki na przykład „Lohenshaak” jest pełen pasji, ale to piaskownica dla dzieci w porównaniu z tym, co dzieje się za sceną. Śpiewacy nienawidzą samego widoku kolegów, chór gardzi śpiewakami, jedni i drudzy nie znoszą orkiestry, a wszyscy boją się dyrygenta. Suflerzy z jednej strony nie rozmawiają z suflerami z drugiej, a tancerki z głodu dostają obłędu. Ale to dopiero początek, bo tak naprawdę…
Rozległa się seria puknięć do drzwi. Były boleśnie nieregularne, jak gdyby pukający musiał się mocno koncentrować.
— Wejdź, Walterze! — zawołał Salzella.
Walter Plinge wszedł, powłócząc nogami, z dwoma wiadrami w rękach.
— Przyszedłem napełnić pańską węglarkę, panie Kubeł.
Kubeł machnięciem ręki wskazał mu kierunek, po czym wrócił do rozmowy z dyrektorem muzycznym.
— Na czym to pan skończył?
Salzella przyglądał się Walterowi, który starannie układał jedną bryłę węgla na drugiej.
— Salzella!
— Co? A tak, przepraszam. Na czym to ja skończyłem?
— Że coś jest dopiero początkiem…
— Co? Tak, tak, rzeczywiście. Widzi pan, aktorom jest łatwiej. Zawsze jest dość ról dla starych ludzi. Gra to coś, co człowiek może robić przez całe życie. Jest wręcz coraz lepszy. Ale jeśli ktoś ma talent do tańca lub śpiewu… czas dla niego ucieka przez cały… — szukał lepszego słowa, ale w końcu dość kulawo zakończył: — …czas. Czas jest trucizną. Jeśli zajrzy pan za scenę podczas przedstawienia, zobaczy pan, że tancerki oglądają się stale w każdym napotkanym lustrze, szukając tej pierwszej niedoskonałości. Niech pan spojrzy na śpiewaków. Żyją w ciągłym napięciu, wiedząc, że może to być już ostatni ich doskonały występ, a jutro nastąpi początek końca. Dlatego wszyscy tak się przejmują szczęściem. Te przesądy o żywych kwiatach przynoszących pecha, pamięta pan? Tak samo kolor zielony. I prawdziwa biżuteria noszona na scenie. I wyglądanie na widownię przez szparę w kurtynie. I używanie nowych kosmetyków na premierze. Albo robienie na drutach na scenie, nawet podczas prób. Żółty klarnet w orkiestrze jest niezwykle wręcz pechowy, proszę nie pytać dlaczego. A już przerwanie przedstawienia przed jego właściwym zakończeniem jest najgorsze ze wszystkiego. Równie dobrze można by usiać pod drabiną i tłuc lustra.
Za plecami Salzelli Walter ostrożnie ułożył na stosie ostatni kawałek węgla i starannie zamiótł podłogę.
— Wielcy bogowie! — westchnął Kubeł. — A ja myślałem, że w serach nie jest łatwo.
Skinął ręką na plik papierów i tego, co miało uchodzić za księgi obrachunkowe.
— Zapłaciłem za to wszystko trzydzieści tysięcy dolarów — powiedział. — W samym centrum miasta! Idealne miejsce! Wydawało mi się, że twardo się targowałem.
— Zgodziliby się pewnie na dwadzieścia pięć.
— Niech mi pan jeszcze raz wytłumaczy, co z tą ósmą lożą. Pozwalacie, żeby Upiór ją zajmował?
— Upiór uważa, że jest jego podczas każdej premiery. Owszem.
— Jak się tam dostaje?
— Nikt tego nie wie. Wiele razy szukaliśmy ukrytych przejść…
— I naprawdę nie płaci?
— Nie.
— Warta jest pięćdziesiąt dolarów!
— Będą kłopoty, jeśli spróbuje ją pan sprzedać — ostrzegł Salzella.
— Na litość bogów, Salzella, przecież jest pan człowiekiem wykształconym! Jak może pan spokojnie siedzieć i godzić się na takie wariactwo? Jakaś kreatura w masce chodzi, gdzie zechce, bierze sobie najlepszą lożę, zabija ludzi, a pan mi mówi, że mogą być kłopoty?
— Przecież tłumaczyłem: przedstawienie musi trwać.
— Dlaczego? My nigdy nie mówiliśmy: „ser musi trwać”! Co jest takiego wyjątkowego w trwającym przedstawieniu?
Salzella uśmiechnął się.
— O ile dobrze to rozumiem, ta… moc przedstawienia, dusza przedstawienia, cała praca, jaką w nie włożono, niech pan to nazwie, jak pan chce… ona wycieka i rozlewa się wszędzie. Dlatego ciągle mówią „przedstawienie musi trwać”. Bo musi. Ale większa część zespołu nie rozumie nawet, jak można stawiać takie pytania.
Kubeł spojrzał z niechęcią na plik tego, co udawało rejestry finansowe Opery.
— Na pewno nie rozumieją, na czym polega księgowość! Kto tu prowadzi rachunki?
— Właściwie to my wszyscy — odparł Salzella.
— Wszyscy?
— Pieniądze się wkłada, pieniądze się wyjmuje… Czy to ważne?
Kubeł otworzył usta ze zdumienia.
— Czy to ważne?!
— Ponieważ — ciągnął gładko Salzella — opera nie przynosi pieniędzy. Nigdy.
— Na bogów, człowieku! Ważne? Niczego bym w serach nie osiągnął, gdybym uważał, że pieniądze nie są ważne.
Salzella uśmiechnął się smętnie.
— W tej chwili na scenie są ludzie — rzekł — którzy powiedzieliby, że pewnie robiłby pan lepsze sery. — Westchnął i nachylił się nad biurkiem. — Widzi pan, ser przynosi pieniądze. Opera nie. Opera to coś, na co się pieniądze wydaje.
— Ale… co się zyskuje?
— Zyskuje się operę. Wkłada pan pieniądze, rozumie pan, i wychodzi opera.
— Nie ma zysku?
— Zysk… zysk… — mruczał dyrektor muzyczny, skrobiąc się po głowie. — Nie, chyba nie natrafiłem na to słowo.
— Więc jak sobie radzimy?
— Jakoś to wszystko się toczy.
Kubeł ukrył twarz w dłoniach.
— Coś takiego!… — mruczał na wpół do siebie. — Wiedziałem, że zyski nie są duże, ale myślałem, że to tylko z powodu złego zarządzania. Mamy pełną widownię! Bierzemy pieniądze za bilety! A teraz się dowiaduję, że Upiór krąży tu, zabija ludzi i w dodatku nic nie zarabiamy!
Salzella rozpromienił się.
— Ach! — powiedział. — Opera!
Greebo skradał się po dachu zajazdu.
Większość kotów jest nerwowa i trochę zagubiona, kiedy znajdą się poza swoim terytorium. Książki o kotach radzą, że trzeba smarować im łapy masłem — pewnie dlatego, że ślizgając się bezustannie i wpadając na ściany, biedne zwierzę przestaje się przejmować, gdzie te ściany stoją.
Ale Greebo nie miał problemów z podróżami. Cały świat traktował jak swoją skrzynkę z piaskiem — co uważał zresztą za rzecz oczywistą.
Zeskoczył ciężko na dach wygódki i przeszedł do małego, otwartego okienka.
Miał koci stosunek do własności: był przekonany, że nic jadalnego nie ma prawa należeć do innych.