CO TAM… NIECH BĘDZIE.
Babcia sięgnęła po talię i potasowała, nie patrząc; cały czas uśmiechała się do Śmierci. Rozdała po pięć kart, sięgnęła…
Koścista dłoń chwyciła jej rękę w przegubie.
ALE NAJPIERW, PANI WEATHERWAX, PRZEŁOŻYMY KARTY.
Zamienił miejscami dwa stosiki, po czym skinął na babcię.
MADAME?
Babcia zajrzała w karty i rzuciła je na stół.
CZTERY DAMY. HMM. TO BARDZO WYSOKO.
Śmierć obejrzał własne karty, po czym spojrzał w nieruchome błękitne oczy babci.
Przez długi czas żadne z nich nawet nie drgnęło.
Wreszcie Śmierć wyłożył karty.
PRZEGRAŁEM, powiedział. MAM TYLKO CZTERY JEDYNKI.
Na chwilę znów popatrzył babci w oczy. W głębinach oczodołów jarzył się błękitny blask. Na ułamek sekundy, ledwie dostrzegalnie nawet przy bacznej obserwacji, światło w jednym z nich mrugnęło.
Babcia kiwnęła głową i wyciągnęła rękę.
Szczyciła się zdolnością oceniania ludzi z ich spojrzenia i uścisku ręki. W tym przypadku był to raczej chłodny uścisk.
— Weź krowę — zaproponowała.
TO CENNE STWORZENIE.
— Kto wie, kim się stanie dziecko?
Śmierć wstał i sięgnął po kosę.
AU, powiedział.
— A tak, trudno nie zauważyć — stwierdziła babcia Weatherwax swobodnie, gdyż napięcie wyraźnie opadło. — Wydaje się, że oszczędzasz to ramię.
WIE PANI, JAK TO JEST. POWTARZALNE NAPRĘŻENIA I W OGÓLE…
— Jeśli to tak zostawisz, może wyniknąć coś poważnego.
JAK POWAŻNEGO?
— Chcesz, żebym obejrzała?
JEŚLI MOŻNA. MUSZĘ PRZYZNAĆ, ŻE BOLI W ZIMNE NOCE.
Babcia wstała i sięgnęła do ramienia Śmierci, ale jej dłonie przeszły przez niego jak przez mgłę.
— Posłuchaj, jeśli mam w czymś pomóc, musisz się stać trochę bardziej materialny…
MOŻE BUTELKA SUKROZY I AKWY?
— Cukru z wodą? Myślę, że ty przynajmniej wiesz: to tylko dla ciężko myślących. Dalej, podwiń rękaw. No, nie bądź dzieckiem. Co mogłabym ci zrobić najgorszego?
Palce babci przesunęły się po gładkiej kości. Miewała już gorsze przypadki. Przynajmniej na tych kościach nigdy nie było ciała.
Pomacała, zastanowiła się, ścisnęła mocno, skręciła…
Coś kliknęło.
AU.
— A teraz spróbuj unieść rękę powyżej ramienia.
HM. TAK. RZECZYWIŚCIE, O WIELE SWOBODNIEJ SIĘ RUSZA. TAK, NAPRAWDĘ. SŁOWO DAJĘ! BARDZO PANI DZIĘKUJĘ.
— Gdybyś znowu miał z nią problemy, to wiesz, gdzie mieszkam.
DZIĘKUJĘ. BARDZO DZIĘKUJĘ.
— Wiesz, gdzie każdy mieszka. Wtorki rano to dobra pora. Zwykle jestem w domu.
ZAPAMIĘTAM. DZIĘKUJĘ.
— W twoim przypadku umów się wcześniej. Bez urazy.
DZIĘKUJĘ.
Śmierć odszedł. Chwilę później krowa sapnęła cicho. To i lekkie opadnięcie skóry były wszystkim, co dzieliło żywe zwierzę od stygnącego mięsa.
Babcia podniosła dziecko i położyła mu dłoń na czole.
— Gorączka spadła — stwierdziła.
PANI WEATHERWAX, odezwał się Śmierć spod drzwi.
— Słucham?
MUSZĘ TO WIEDZIEĆ. CO BY SIĘ STAŁO, GDYBYM NIE… NIE PRZEGRAŁ?
Babcia ostrożnie ułożyła dziecko na słomie i uśmiechnęła się.
— No cóż, na początek… złamałabym ci tę nieszczęsną rękę.
Agnes długo nie mogła zasnąć; wszystko było tu nowe. Większość mieszkańców Lancre, jak mówi stare powiedzenie, kładzie się spać z kurami i wstaje z krowami.[4] Ale ona obejrzała najpierw wieczorne przedstawienie, potem obejrzała, jak po nim składają dekoracje, obejrzała, jak artyści wychodzą, czy też — w przypadku młodszych chórzystek — oddalają się do swoich kwater w różnych zakamarkach budynku. A potem zostali już tylko Walter Plinge i jego matka, zamiatający podłogę.
Ruszyła do schodów. Tutaj, na tyłach, nie było chyba ani jednej świecy, ale kilka płonących jeszcze na widowni wystarczało, by nadać ciemności kilka różnych odcieni.
Schody biegły w górę przy ścianie na tyłach sceny i tylko rozklekotana poręcz dzieliła je od przepaści. Prowadziły na strych i do składów, ale były też jedyną drogą na jaskółkę i do innych sekretnych platform, gdzie ludzie w płaskich kapeluszach i szarych kombinezonach odprawiali magię teatru, zwykle za pomocą wielokrążków…
Jakaś postać stała na wysięgniku ponad sceną. Klęczała, przyglądając się czemuś. W ciemności.
Agnes cofnęła się. Zaskrzypiał stopień.
Postać obejrzała się nerwowo. Kwadrat żółtego światła otworzył się nagle w mroku, promień przyszpilił Agnes do ściany.
— Kto tam? — zapytała, podnosząc dłoń do oczu.
— Kto to? — odpowiedział głos. A po chwili dodał: — Och, to… Perdita, prawda?
Kwadrat światła sunął w jej stronę, gdy postać prześlizgiwała się nad sceną.
— André? — upewniła się Agnes.
Miała ochotę się cofnąć, ale cegły jej nie pozwalały.
I nagle stał już na schodach — całkiem zwyczajny młody człowiek, żaden tajemniczy cień. Trzymał w ręku bardzo dużą latarnię.
— Co tu robisz? — zapytał.
— Ja… szłam do łóżka.
— A tak. — Uspokoił się. — Niektóre z was mają tu kwatery. Dyrekcja uznała, że tak będzie bezpieczniej, niż gdybyście wracały po nocy do domów.
— A co ty robisz tutaj? — zapytała Agnes, nagle uświadamiając sobie, że są tu tylko we dwoje.
— Ja… oglądałem to miejsce, gdzie Upiór próbował udusić pana Crippsa — wyjaśnił organista.
— Po co?
— Chciałem się upewnić, że jest już bezpiecznie, naturalnie.
— Robotnicy ze sceny tego nie zrobili?
— Och, wiesz, jacy oni są. Wolałem sam się upewnić.
Agnes przyjrzała się latarni.
— Nigdy jeszcze takiej nie widziałam. Jak zdołałeś tak szybko ją zapalić?
— Tego… To jest ślepa latarnia. Ma tu klapę, widzisz? — Zademonstrował. — Można ją zamknąć, a potem znowu otworzyć…
— Na pewno bardzo się przydaje, kiedy szukasz czarnych nut po ciemku.
— Nie bądź złośliwa. Po prostu nie chcę więcej kłopotów. Sama zaczniesz się rozglądać, kiedy…
— Dobrej nocy, André.
— No cóż, dobranoc.
Biegiem pokonała ostatnie stopnie i wskoczyła do swojej sypialni. Nikt jej nie ścigał.
Kiedy już się uspokoiła, co trwało dłuższy czas, rozebrała się pod obszernym namiotem swej czerwonej, flanelowej nocnej koszuli i położyła do łóżka. Oparła się wszelkim pokusom, by naciągnąć kołdrę na głowę.
Patrzyła w ciemny sufit.
To głupie, uznała w końcu. Przecież był rano na scenie. Nikt nie może poruszać się tak prędko…
Nie wiedziała, czy udało jej się w końcu zasnąć, czy ledwie zaczęła drzemać, kiedy usłyszała ciche stukanie do drzwi.
— Perdito!?
Znała tylko jedną osobę, która potrafiła krzyczeć szeptem.
Wstała i poczłapała do drzwi. Otworzyła je tylko troszeczkę, żeby sprawdzić, a Christine niemal wpadła głową naprzód do pokoju.
— Co się stało?
— Boję się!!
— Czego?
— Lustra!! Ono do mnie mówi!! Czy mogę spać w twoim pokoju?!
Agnes rozejrzała się. Już teraz było ciasno, z nimi dwiema stojącymi pośrodku.
— Lustro mówi?
— Tak!!
— Jesteś pewna?
Christine zanurkowała do łóżka Agnes i naciągnęła na siebie kołdrę.
— Tak!! — odpowiedziała niewyraźnie.
Agnes została sama w ciemności.
Nie wiedzieć czemu ludzie zawsze zakładali, że jakoś sobie poradzi, jak gdyby ta zdolność łączyła się z masą, niczym grawitacja. Jeśli powie teraz stanowczo: „Nonsens, lustra nie mówią”, pewnie niewiele to pomoże, zwłaszcza że połówka dialogu zakopana jest w pościeli.
Po omacku przeszła do sąsiedniego pokoju; po drodze uderzyła się boleśnie nogą o łóżko.
Gdzieś tutaj musi być świeca. Przejechała dłońmi po małej szafce nocnej, w nadziei że usłyszy dodający otuchy grzechot zapałek.
Lekki poblask nocnych świateł miasta docierał do wnętrza przez okno. Lustro zdawało się jarzyć.
Usiadła na łóżku, które zatrzeszczało pod nią ostrzegawczo.
Zresztą co tam… Jedno łóżko jest równie dobre jak drugie.
Właśnie miała się położyć, kiedy coś w ciemności brzęknęło. Kamerton.
— Christine, uważaj, proszę — powiedział ktoś.
Usiadła sztywno wyprostowana, patrząc w ciemność.
I wtedy napłynęło zrozumienie. Żadnych mężczyzn, powtarzali. Bardzo byli surowi w tej kwestii, jak gdyby opera stanowiła coś w rodzaju religii. W przypadku Agnes nie powodowało to żadnych problemów, przynajmniej nie w takim sensie, o jaki chodziło, ale kogoś podobnego do Christine… Podobno miłość zawsze znajdzie drogę, i oczywiście również pewne związane z nią czynności.
Na bogów! Czuła, że zaczyna się rumienić. W ciemności! Cóż to za głupia reakcja!
Całe życie przewinęło się przed nią. Na pierwszy rzut oka nie miało w sobie zbyt wielu uniesień. Zawierało za to długie lata rozsądku i opanowania, a także posiadania wspaniałego charakteru. Z pewnością mieściło w sobie raczej czekoladę niż seks. A chociaż Agnes nie bardzo potrafiła dokonać bezpośrednich porównań, i niezależnie od faktu, że tabliczką czekolady można się rozkoszować przez cały dzień, nie wydawało się to sprawiedliwą wymianą.
Ogarnęło ją to samo uczucie, które znała jeszcze z domu. Czasami życie dociera do tego rozpaczliwego punktu, gdzie zły wybór musi być dobrym wyborem. Nie ma znaczenia, w którą stronę człowiek wyruszy. Zwyczajnie trzeba się ruszyć.
Mocno chwyciła kołdrę, a w głowie odtworzyła sobie sposób mówienia przyjaciółki. Trzeba wykonać takie jakby przełknięcie, mówić tonem jakby bez tchu, jakby z dzwonkami w głosie — niczym ludzie, których myśli i tak prawie cały czas bawią się z wróżkami. Wypróbowała to w myślach, a potem przekazała metodę do strun głosowych.
— Tak?! Kto tu jest?!
— Przyjaciel.
Agnes wyżej podciągnęła kołdrę.
— W środku nocy?!
— Noc nic dla mnie nie znaczy. Noc to moja pora. I mogę ci pomóc.
Głos brzmiał miło. Zdawało się, że dobiega z lustra.
— W czym mi pomóc?!
— Chcesz zostać najlepszą śpiewaczką w operze?
— Och, Perdita jest o wiele lepsza ode mnie!!
Przez chwilę trwało milczenie. Potem głos odezwał się znowu.
— Jednak nie mogę jej nauczyć, żeby wyglądała i poruszała się jak ty. Ciebie mogę nauczyć, żebyś śpiewała jak ona.
Agnes patrzyła nieruchomo w ciemność; oszołomienie i upokorzenie unosiły się z niej niczym para.
— Jutro zaśpiewasz rolę Iodyny. A ja nauczę cię, jak śpiewać perfekcyjnie…
4
Ehm. To znaczy, że kładą się do łóżek o tej samej porze, kiedy zasypiają kury, a wstają o tej samej porze, kiedy wstają krowy. Takie nieprecyzyjne sformułowania mogą prowadzić do nieporozumień.