Выбрать главу

Agnes została sama w ciemności.

Nie wiedzieć czemu ludzie zawsze zakładali, że jakoś sobie poradzi, jak gdyby ta zdolność łączyła się z masą, niczym grawitacja. Jeśli powie teraz stanowczo: „Nonsens, lustra nie mówią”, pewnie niewiele to pomoże, zwłaszcza że połówka dialogu zakopana jest w pościeli.

Po omacku przeszła do sąsiedniego pokoju; po drodze uderzyła się boleśnie nogą o łóżko.

Gdzieś tutaj musi być świeca. Przejechała dłońmi po małej szafce nocnej, w nadziei że usłyszy dodający otuchy grzechot zapałek.

Lekki poblask nocnych świateł miasta docierał do wnętrza przez okno. Lustro zdawało się jarzyć.

Usiadła na łóżku, które zatrzeszczało pod nią ostrzegawczo.

Zresztą co tam… Jedno łóżko jest równie dobre jak drugie.

Właśnie miała się położyć, kiedy coś w ciemności brzęknęło. Kamerton.

— Christine, uważaj, proszę — powiedział ktoś.

Usiadła sztywno wyprostowana, patrząc w ciemność.

I wtedy napłynęło zrozumienie. Żadnych mężczyzn, powtarzali. Bardzo byli surowi w tej kwestii, jak gdyby opera stanowiła coś w rodzaju religii. W przypadku Agnes nie powodowało to żadnych problemów, przynajmniej nie w takim sensie, o jaki chodziło, ale kogoś podobnego do Christine… Podobno miłość zawsze znajdzie drogę, i oczywiście również pewne związane z nią czynności.

Na bogów! Czuła, że zaczyna się rumienić. W ciemności! Cóż to za głupia reakcja!

Całe życie przewinęło się przed nią. Na pierwszy rzut oka nie miało w sobie zbyt wielu uniesień. Zawierało za to długie lata rozsądku i opanowania, a także posiadania wspaniałego charakteru. Z pewnością mieściło w sobie raczej czekoladę niż seks. A chociaż Agnes nie bardzo potrafiła dokonać bezpośrednich porównań, i niezależnie od faktu, że tabliczką czekolady można się rozkoszować przez cały dzień, nie wydawało się to sprawiedliwą wymianą.

Ogarnęło ją to samo uczucie, które znała jeszcze z domu. Czasami życie dociera do tego rozpaczliwego punktu, gdzie zły wybór musi być dobrym wyborem. Nie ma znaczenia, w którą stronę człowiek wyruszy. Zwyczajnie trzeba się ruszyć.

Mocno chwyciła kołdrę, a w głowie odtworzyła sobie sposób mówienia przyjaciółki. Trzeba wykonać takie jakby przełknięcie, mówić tonem jakby bez tchu, jakby z dzwonkami w głosie — niczym ludzie, których myśli i tak prawie cały czas bawią się z wróżkami. Wypróbowała to w myślach, a potem przekazała metodę do strun głosowych.

— Tak?! Kto tu jest?!

— Przyjaciel.

Agnes wyżej podciągnęła kołdrę.

— W środku nocy?!

— Noc nic dla mnie nie znaczy. Noc to moja pora. I mogę ci pomóc.

Głos brzmiał miło. Zdawało się, że dobiega z lustra.

— W czym mi pomóc?!

— Chcesz zostać najlepszą śpiewaczką w operze?

— Och, Perdita jest o wiele lepsza ode mnie!!

Przez chwilę trwało milczenie. Potem głos odezwał się znowu.

— Jednak nie mogę jej nauczyć, żeby wyglądała i poruszała się jak ty. Ciebie mogę nauczyć, żebyś śpiewała jak ona.

Agnes patrzyła nieruchomo w ciemność; oszołomienie i upokorzenie unosiły się z niej niczym para.

— Jutro zaśpiewasz rolę Iodyny. A ja nauczę cię, jak śpiewać perfekcyjnie…

Następnego ranka czarownice miały wnętrze dyliżansu prawie tylko dla siebie. Takie wieści jak o Greebie rozchodzą się szybko. Był jednak Henry Slugg, jeśli rzeczywiście tak się nazywał, w towarzystwie bardzo elegancko ubranego chudego człowieczka.

— No to ruszamy znowu — powiedziała niania Ogg.

Henry uśmiechnął się nerwowo.

— Niezłe były te śpiewy w nocy — mówiła dalej niania.

Twarz Henry’ego przybrała dobroduszny wyraz, ale w oczach groza powiewała białą flagą.

— Obawiam się, że senor Basilica nie zna morporskiego, droga pani — wyjaśnił chudy człowieczek. — Ale mogę tłumaczyć, jeśli pani sobie życzy.

— Co? — zdziwiła się niania. — No to jakim cudem… Au!

— Przepraszam — powiedziała babcia Weatherwax. — Łokieć musiał mi się ześliznąć.

Niania Ogg roztarła bolące żebro.

— Mówiłam właśnie — rzekła — że przecież… Au!

— Och jej, znowu mi się zdarzyło — zawstydziła się babcia. — Ten pan tłumaczy nam, że jego przyjaciel… nie… zna… naszego… języka… Gytho.

— Co? Ale… co? Och. Ale… aha. Naprawdę? Ojej. No dobrze — mruczała niania. — No tak. Ale je nasze zapiekanki, kiedy… Au!

— Proszę wybaczyć mojej przyjaciółce. Już nie te lata. Łatwo się gubi — wyjaśniła babcia. — Podobał nam się jego śpiew. Słyszałyśmy przez ścianę.

— Miały panie wielkie szczęście — oświadczył z godnością chudy człowieczek. — Niekiedy ludzie muszą czekać latami, zanim usłyszą śpiew senora Basiliki…

— Pewnie najpierw musi skończyć kolację — wymamrotał cichy głos.

— Powiem więcej. W La Scaldzie w Genoi jego śpiew dziesięć tysięcy ludzi doprowadził do łez.

— …Ha, też to potrafię. Nie wiem, co w tym takiego niezwykłego…

Wzrok babci nie opuszczał twarzy Henry’ego „senora Basiliki” Slugga. Miała wyraz głębokiej ulgi, tłumionej strasznym przeczuciem, że ta ulga nie potrwa długo.

— Sława senora Basiliki sięga szeroko — mówił z dumą chudy człowieczek.

— …podobnie jak senor Basilica — mruknęła niania. — Po cudze zapiekanki. Tak, teraz to dla nas za wysokie progi, jest jedynym człowiekiem, którego można znaleźć w atlasie… Au!

— No cóż… — Babcia uśmiechnęła się w sposób, jaki wszyscy prócz niani Ogg uznaliby za niewinny. — W Genoi jest pięknie i ciepło. Domyślam się, że senor Basilica tęskni za domem. A czym pan się zajmuje, młody człowieku?

— Jestem jego impresariem i tłumaczem. Ehm… Ma pani nade mną przewagę, droga pani.

— W samej rzeczy. — Babcia kiwnęła głową.

— Tam, skąd pochodzimy, też mamy paru dobrych śpiewaków — oświadczyła buntowniczo niania.

— Doprawdy? — zdziwił się impresario. — A skąd panie pochodzą?

— Z Lancre.

Człowieczek uprzejmie spróbował umiejscowić Lancre na swej myślowej mapie wielkich ośrodków muzycznych.

— Czy mają tam panie konserwatorium?

— Oczywiście — zapewniła z dumą niania. A potem, żeby rozproszyć ewentualne wątpliwości, dodała: — Powinien pan zobaczyć, jakie mi rosną pomidory.

Babcia przewróciła oczami.

— Gytho, nie masz konserwatorium. To tylko duży parapet.

— Tak, ale łapie słońce prawie cały dzień i…

— Domyślam się, że senor Basilica jedzie do Ankh-Morpork?

— Zgodziliśmy się — odparł z dumą impresario — by tamtejsza Opera zaangażowała nas na pozostałą część sezonu…

Głos mu się załamał. Spojrzał na półkę bagażową.

— Co to jest?

Babcia zerknęła do góry.

— Och, to Greebo — wyjaśniła.

— A pan Basilica ma go nie zjadać — dodała niania.

— Ale co to takiego?

— Kot.

— On się do mnie szczerzy. — Impresario poruszył się niespokojnie. — W dodatku coś czuję…

— Zabawne — odparła niania. — Ja tam nie czuję niczego.

Zmienił się nieco rytm stuku kopyt na zewnątrz; dyliżans szarpnął, zwalniając.

— Ach… — powiedział menedżer zakłopotany. — Ja, tego… Widzę, że będziemy zmieniać konie. Mamy ten, no… ładny dzień. Może sprawdzę, no, czy nie ma miejsca na zewnątrz.

Wysiadł, gdy tylko powóz się zatrzymał. Kiedy po kilku minutach znów ruszyli, już nie wrócił.