…Znowu muszą być trzy. Życie stawało się ciekawsze, kiedy były trzy. Zdarzały się kłótnie i przygody, i rzeczy, które mogły babcię zirytować, a była szczęśliwa tylko wtedy, kiedy się irytowała. Właściwie, jak wydawało się czasem niani, babcią Weatherwax była tylko wtedy, kiedy się irytowała.
Tak. Potrzebne są trzy.
Bo jeśli nie… Jeśli nie, to czekają ją szare skrzydła wśród nocy albo trzask drzwiczek piekarnika…
Rękopis rozpadł się, gdy tylko pan Kozaberger go podniósł.
Nie był nawet spisany na porządnym papierze. Zapisano go na starych torebkach po cukrze, na odwrotnych stronach kopert i kartkach ze starych kalendarzy.
Pan Kozaberger burknął coś i zebrał garść pleśniejących stronic, by cisnąć je do ognia.
Jakieś słowo przyciągnęło jego wzrok.
Doczytał do końca strony, cofając się kilka razy, gdyż nie mógł uwierzyć własnym oczom.
Odwrócił kartkę. Potem odwrócił z powrotem. I czytał dalej. W pewnym momencie wyjął z szuflady linijkę i przyjrzał się jej w zadumie.
Otworzył barek. Butelka brzęknęła wdzięcznie o brzeg kieliszka, kiedy usiłował sobie nalać.
Następnie wyjrzał przez okno na gmach Opery po drugiej stronie ulicy. Jakaś nieduża postać zamiatała schody.
Potem powiedział:
— Och jej…
Wreszcie podszedł do drzwi.
— Może pan tu przyjść, panie Cropper?! — zawołał.
Jego drukarz zjawił się, ściskając plik próbnych wydruków.
— Pan Cripslock będzie musiał jeszcze raz grawerować stronę jedenastą — oświadczył ze smutkiem. — Znowu napisał „głód” na pięć liter…
— Niech pan to przeczyta — przerwał mu Kozaberger.
— Mam właśnie przerwę śniada…
— Proszę czytać.
— Przepisy gildii mówią…
— Niech pan przeczyta i powie, czy nadal dopisuje panu apetyt.
Cropper usiadł niechętnie i spojrzał na pierwszą stronę.
Potem odwrócił ją i zaczął czytać drugą.
Po chwili wysunął szufladę, wyjął linijkę i przyjrzał się jej w zadumie.
— Właśnie przeczytał pan o Zupie z Bananową Niespodzianką — domyślił się Kozaberger.
— Tak!
— Niech pan zaczeka, aż pan dojdzie do Nakrapianego Ptaszka.
— Moja babcia piekła kiedyś Nakrapianego Ptaszka.
— Nie według tego przepisu — oświadczył Kozaberger z absolutnym przekonaniem.
Cropper przerzucał kartki.
— Do licha! Myśli pan, że coś z tego naprawdę działa?
— A kogo to obchodzi? Proszę iść zaraz do gildii i zatrudnić wszystkich wolnych grawerów. Najlepiej tych w starszym wieku.
— Ale nie skończyłem jeszcze przepowiedni na grune’a, czerwiec, lipiec i spune’a do przyszłorocznego almanachu…
— To nieważne. Proszę wykorzystać stare.
— Ludzie zauważą.
— Nigdy dotąd nie zauważyli. Zna pan przecież ten układ. Niezwykłe deszcze curry w Klatchu, zadziwiająca śmierć szeryfa Ee, plaga szerszeni w Howondalandzie. To jest ważniejsze.
Pan Kozaberger raz jeszcze spojrzał niewidzącym wzrokiem przez okno.
— O wiele ważniejsze.
Śnił sen wszystkich tych, którzy wydają książki. Ten, w którym miał w kieszeniach tyle złota, że musiał zatrudniać dwóch ludzi, by podtrzymywali mu spodnie.
Przed Agnes Nitt wyrastał potężny, zdobiony kolumnami, pełen gargulców front gmachu ankhmorporskiej Opery.
Zatrzymała się. A przynajmniej większa część Agnes Nitt się zatrzymała. Było tam bardzo dużo Agnes. Chwilę trwało, nim znieruchomiały jej zewnętrzne regiony.
Tak, była na miejscu. Wreszcie. Mogła wejść do środka albo mogła stąd odejść. To coś, co ludzie nazywają życiową decyzją. Nigdy dotąd nie musiała takiej podejmować.
Wreszcie, kiedy stała już nieruchomo tak długo, że gołąb zaczął rozważać możliwość budowy gniazda na jej wielkim, smętnie obwisłym czarnym kapeluszu, zaczęła wspinać się na schody.
Jakiś młody człowiek zamiatał stopnie — teoretycznie. W praktyce przesuwał brud z miejsca na miejsce, dostarczając mu nowych widoków i okazji poznania nowych przyjaciół. Młody człowiek ubrany był w długi płaszcz, trochę na niego za mały, i w czarny beret wciśnięty na osobliwie sterczące czarne włosy.
— Przepraszam — odezwała się do niego Agnes.
Efekt okazał się zaskakujący. Młody człowiek odwrócił się, zaczepił jedną nogą o drugą i upadł na swoją miotłę.
Agnes uniosła dłoń do ust. Potem schyliła się i podała mu rękę.
Jego dłoń wydawała się lepka, co sprawiało, że trzymający ją zaczynał tęsknie myśleć o mydle. Młody człowiek odgarnął z oczu tłuste włosy i rzucił Agnes zalękniony uśmiech. Twarz miał tego rodzaju, które niania Ogg nazywała niedopieczonymi: bladą, o niewyraźnych rysach.
— Żaden kłopot, panienko!
— Dobrze się czujesz?
Spróbował się podnieść, zdołał jakoś zaplątać miotłę między kolanami i ponownie usiadł gwałtownie na schodach.
— Hm… może panienka wyciągnąć miotłę?
Wysunęła ją z plątaniny. Młody człowiek wstał wreszcie po kilku nieudanych próbach.
— Pracujesz w Operze? — spytała Agnes.
— Tak, panienko…
— Powiedz, gdzie mam się zgłosić na przesłuchanie.
Rozejrzał się niespokojnie.
— Wejście dla aktorów! — wyjaśnił. — Pokażę!
Słowa wybiegały mu z ust pospiesznie, jak gdyby musiał uszeregować je i wystrzelić, nim znajdą czas, by się rozejść.
Wyrwał jej miotłę z ręki, po czym ruszył schodami w bok, w stronę rogu budynku. Kroczył w niezwykły sposób. Zdawało się, że coś ciągnie do przodu jego tułów, nogi zaś przebierają bez celu, stawiane wszędzie, gdzie znalazły sobie trochę miejsca. Nie był to właściwie chód, ale upadek odsuwany w nieskończoność.
Chwiejne kroki doprowadziły go do drzwiczek w bocznej ścianie. Agnes podążyła za nim.
Tuż za drzwiami zobaczyła coś w rodzaju szopy z jedną otwartą ścianą i blatem umieszczonym tak, że ktoś siedzący za nim mógł obserwować drzwi. Ten ktoś, kto tam właśnie siedział, musiał być istotą ludzką, ponieważ morsy nie noszą płaszczy.
Dziwny młody człowiek zniknął gdzieś w półmroku.
Agnes rozejrzała się zalękniona.
— Tak, panienko? — zapytał mors-człowiek. Miał imponujący wąs, który skupił w sobie cały zarost z reszty właściciela.
— Tego… ja chciałam… Bo przesłuchania… znalazłam plakat z wiadomością, że przesłuchujecie…
Uśmiechnęła się bezradnie. Twarz odźwiernego zdradzała, że widział już — i nie wywarły na nim wrażenia — więcej bezradnych uśmiechów, niż nawet Agnes potrafiłaby zjeść ciepłych posiłków. Wyjął kartkę i ogryzek ołówka.
— Musisz tu podpisać — poinformował.
— Kim był… była ta osoba, która mnie przyprowadziła?
Wąs poruszył się, sugerując ukryty gdzieś pod nim uśmiech.
— Wszyscy znają naszego Waltera Plinge’a.
To była chyba całość informacji, jakiej zamierzał udzielić.
Agnes ścisnęła ołówek.
Najważniejsze pytanie brzmiało: Jak powinna się podpisać? Jej imię miało liczne i cenne zalety, ale nie układało się gładko na języku. Spadało z podniebienia i stukało między zębami, ale na języku nie leżało gładko.
Niestety, nie przychodziło jej na myśl żadne inne o dużym potencjale gładkościowym.
Może Catherine?