Выбрать главу

— No, no — odezwała się babcia, gdy dyliżans nabrał tempa. — Wydaje się, że zostałyśmy tylko ty i ja, Gytho. I senor Basilica, który nie zna naszej mowy. Prawda, panie Henry Sluggu?

Henry Slugg wyjął chustkę i otarł czoło.

— Moje panie! Moje drogie panie! Błagam, przez litość bogów…

— Zrobił pan coś złego, panie Slugg? — wypytywała go niania. — Wykorzystał pan kobietę, która nie chciała być wykorzystana? Ukradł pan coś (poza ołowiem z dachu i innymi rzeczami, których braku nikt nawet nie zauważy)? Zamordował pan kogoś, kto na to nie zasługiwał?

— Nie!

— Mówi prawdę, Esme?

Henry wił się pod spojrzeniem babci Weatherwax.

— Tak.

— Aha. No to w porządku — ucieszyła się niania. — Wszystko rozumiem. Sama nie muszę płacić podatku, ale wiem o takich, którzy muszą, a nie chcą.

— Och, nie o to chodzi, zapewniam panią — rzekł Henry. — Zatrudniam ludzi, którzy płacą za mnie podatki.

— To niezła sztuczka — pochwaliła niania.

— Pan Slugg opanował też inną sztuczkę — wtrąciła babcia. — I chyba wiem, na czym polega. To jak cukier i woda.

Henry zamachał rękami.

— Chodzi o to, że gdyby się dowiedzieli… — zaczął.

— Wszystko jest lepsze, jeśli dociera z bardzo daleka. To cała tajemnica.

— Hm… Tak, przynajmniej w części na tym wszystko polega. Przecież nikt nie chciałby słuchać Slugga.

— Skąd pochodzisz, Henry? — spytała niania.

— Ale naprawdę — dodała babcia.

— Wychowałem się przy Gawronim Dziedzińcu, na Mrokach. W Ankh-Morpork. To była straszna, groźna dzielnica. Prowadziły stamtąd tylko trzy drogi. Można było sobie wyśpiewać wyjście na świat albo można było je sobie wywalczyć.

— A trzecia droga? — dopytywała się niania.

— Och, można było przejść przez taki zaułek na ulicę Fałszonogą, a potem skrótem na Kopalnię Melasy — wyjaśnił Henry. — Ale nikt, kto poszedł tamtędy, niczego szczególnego w życiu nie osiągnął.

Westchnął.

— Zarobiłem parę miedziaków, śpiewając w tawernach — opowiadał. — Ale kiedy próbowałem czegoś lepszego, pytali: „Jak się nazywasz?”. Mówiłem jak, a oni się śmiali. Myślałem, czy nie zmienić nazwiska, ale przecież znali mnie wszyscy w Ankh-Morpork. I nikt nie chciał słuchać śpiewu człowieka, który tak pospolicie się nazywa.

Niania pokiwała głową.

— To jak z magikami — stwierdziła. — Nigdy nie nazywają się Fred Jakośtam. Zawsze to coś w rodzaju: Wielki Zdumioso, prosto z dworu władcy Klatchu, i Gladys.

— Wszyscy wtedy zwracają na niego uwagę — dodała babcia. — I pilnie uważają, żeby się nie zastanowić, po co właściwie, jeśli przybywa od władcy Klatchu, pokazuje sztuczki z kartami w Kromce, która ma raptem siedmioro mieszkańców.

— Sztuka polega na tym, że gdziekolwiek człowiek się znajdzie, powinien pochodzić skądinąd — wyjaśnił Henry. — A potem byłem już sławny, ale…

— Ale zostałeś Enrico — dokończyła babcia.

Przytaknął.

— Chciałem tylko zarobić trochę pieniędzy. Miałem zamiar wrócić i ożenić się z moją małą Angeliną…

— Kto to taki? — wtrąciła babcia.

— Och, to dziewczyna, z którą się wychowywałem — odparł wymijająco Henry.

— Wspólny rynsztok na uliczce w Ankh-Morpork i takie rzeczy? — domyśliła się niania.

— Rynsztok? W tamtych czasach trzeba było się zapisać do kolejki i czekać pięć lat na kawałek rynsztoka — oświadczył Henry. — Ludzi z rynsztoka uważaliśmy za arystokratów. My mieszkaliśmy w ścieku. My i jeszcze dwie inne rodziny. I człowiek, który żonglował węgorzami.

Westchnął znowu.

— Ale odszedłem stamtąd, i zawsze było jeszcze jakieś miejsce, gdzie powinienem pojechać, i uwielbiali mnie w Brindisi… i… i…

Wytarł nos w chusteczkę, złożył ją starannie i wyjął z kieszeni nową.

— Nie przeszkadza mi makaron i ośmiorniczki — zapewnił. — No, w każdym razie nie za bardzo. Ale za skarby świata nie można tam dostać porządnego kufelka, do wszystkiego dodają oliwy, dostaję wysypki od pomidorów, a w całym kraju nie znajdzie się czegoś, co bym nazwał porządnym twardym serem.

Otarł chusteczką twarz.

— Ludzie wszędzie są tacy mili. Myślałem, że w drodze uda się zjeść jaki befsztyk, ale dokądkolwiek trafię, specjalnie dla mnie przyrządzają makaron. W sosie pomidorowym! Czasami nawet smażony! A co robią z ośmiornicami… — Zadrżał. — Potem uśmiechają się i przyglądają, jak to zjadam. Myślą, że mi smakuje! Co ja bym dał za talerz baraniej pieczeni z kopytkami…

— Dlaczego im nie powiesz? — zdziwiła się niania.

Wzruszył ramionami.

— Enrico Basilica je makaron. Teraz nic już nie można na to poradzić. — Rozsiadł się wygodniej. — Interesuje się pani muzyką, pani Ogg? — zapytał.

Niania przytaknęła z dumą.

— Potrafię wydobyć melodię prawie ze wszystkiego, jeśli tylko dostanę parę minut, żeby to obejrzeć. Nasz Jason umie grać na skrzypcach, nasz Kev na trąbce, wszystkie moje dzieci potrafią śpiewać, a nasz Shawn wypierdzi każdą melodię, jaką kto zamówi.

— Wybitnie utalentowana rodzina — przyznał Enrico. Sięgnął do kieszonki kamizelki i wyjął dwa podłużne kartoniki. — Proszę, drogie panie, przyjmijcie to jako drobny dowód wdzięczności od kogoś, kto zjada cudze zapiekanki. Co pozostanie naszą małą tajemnicą, prawda? — Mrugnął desperacko do niani. — To bilety do Opery.

— Zadziwiające — stwierdziła niania. — Ponieważ wybieramy się właśnie… Au!

— Bardzo dziękujemy — powiedziała babcia, odbierając bilety. — To ładnie z twojej strony. Na pewno skorzystamy.

— A teraz proszę wybaczyć — rzekł Enrico — ale muszę nadgonić sen.

— Nie szkodzi. Nie wydaje się, żeby zdążył uciec za daleko — uspokoiła go niania.

Śpiewak usadowił się wygodnie, nakrył twarz chusteczką i po kilku minutach zaczął chrapać jak człowiek szczęśliwy, który wykonał swój obowiązek i przy odrobinie szczęścia nigdy więcej nie spotka tych irytujących starszych dam.

— Już odpłynął — stwierdziła po chwili niania. Zerknęła na bilety w dłoni babci. — Chcesz iść na operę?

Babcia spoglądała w pustkę.

— Pytałam, czy chcesz iść na operę? — powtórzyła niania.

Babcia przyjrzała się biletom.

— Podejrzewam, że to, czego chcę, nie ma znaczenia.

Niania tylko kiwnęła głową.

Babcia Weatherwax była stanowczo przeciwna fikcji. Życie jest dostatecznie ciężkie bez tych wszystkich kłamstw unoszących się dookoła i zmieniających sposób myślenia ludzi. A że teatr jest fikcją ucieleśnioną, teatru nienawidziła najbardziej. Ale o to właśnie chodziło — nienawiść to dobre określenie. Nienawiść jest siłą przyciągającą — to po prostu miłość odwrócona plecami.

Nie pogardzała teatrem, gdyż wtedy unikałaby go całkowicie. Tymczasem korzystała z każdej okazji, by obejrzeć występy trup aktorskich, które zjawiały się w Lancre. Na każdym przedstawieniu siedziała sztywno wyprostowana w pierwszym rzędzie. Nawet spokojni ludzie z teatrzyków kukiełkowych słyszeli ją pośród dzieci. Rzucała uwagi typu „Nieprawda!” albo „Czy to ładnie tak się zachowywać?”. W rezultacie Lancre znane było na całych równinach Sto jako miejsce, gdzie publiczność jest wyjątkowo trudna.

Ale naprawdę nie było ważne, czego chciała. Czy się to komu podoba, czy nie, coś prowadzi czarownice na krawędzie zjawisk, gdzie stykają się różne stany. Wyczuwają przyciąganie drzwi, obwodów, granic, bram, luster, masek…