Babcia zapukała i otworzyły się drzwi dyskretnej rezydencji pani Palm.
Za progiem stała młoda dziewczyna. Bardzo wyraźnie dziewczyna. Absolutnie nie można jej było pomylić z chłopcem w żadnym znanym języku — zwłaszcza w Braille’u.
Niania zajrzała nad jej upudrowanym ramieniem do wnętrza pełnego czerwonego pluszu i złoceń, potem zerknęła na nieruchomą twarz babci Weatherwax, a potem znów na dziewczynę.
— Kiedy wrócimy do domu, wygarbuję Nevowi skórę — mruknęła. — Chodźmy, Esme. Nie chcesz tu wchodzić. Za długo by tłumaczyć…
— Ojej, babcia Weatherwax! — zawołała radośnie dziewczyna. — A kto to z wami przyszedł?
Niania obejrzała się na babcię, której wyraz twarzy nie zmienił się ani trochę.
— Niania Ogg — powiedziała wreszcie. — Tak, jestem niania Ogg. Mama Neva — dodała ponuro. — W samej rzeczy. Tak. Dlatego że jestem… — Słowa „szanowaną wdową” usiłowały przecisnąć się do strun głosowych, ale zrezygnowały, porażone ogromem fałszu. Poprzestała więc na: — …jego matką. Tak. Matką Neva.
— Witaj, Colette — powiedziała babcia. — Jakie masz fascynujące kolczyki! Czy pani Palm jest w domu?
— Zawsze jest w domu dla ważnych gości — odparła Colette. — Wejdźcie, babciu, wszyscy się ucieszą!
Babcia wkroczyła w szkarłatny półmrok, witana radosnymi okrzykami.
— Co? Już tu byłaś? — zdumiała się niania, obserwując różowe ciała i białe koronki tworzące większą część dekoracji.
— Oczywiście. Pani Palm to moja stara przyjaciółka. Niemalże czarownica.
— Ale… ale wiesz, co to za miejsce, Esme? — Niania Ogg czuła dziwną irytację. Bez oporu ustępowała babci pierwszeństwa w dziedzinie doświadczeń ze świata umysłu i magii, ale żywiła mocne przekonanie, że pewne specjalistyczne obszary wiedzy zdecydowanie należą do terytorium Oggów. Babcia Weatherwax nie powinna się nawet domyślać, czego dotyczą.
— Oczywiście — odparła spokojnie babcia.
Cierpliwość niani wreszcie się wyczerpała.
— To dom o złej reputacji, ot co!
— Wręcz przeciwnie. Słyszałam, że bywalcy bardzo go chwalą.
— Wiedziałaś? I nie powiedziałaś mi?
Babcia z ironią uniosła brew.
— Damie, która wymyśliła truskawkowego chwiacza?
— Niby tak, ale…
— Wszyscy przeżywamy swoje życie najlepiej, jak potrafimy, Gytho. A wielu ludzi uważa, że to czarownice są złe.
— Tak, ale…
— Zanim zaczniesz kogoś krytykować, Gytho, przejdź milę w jego butach — poradziła babcia z lekkim uśmieszkiem.
— W butach, które ona nosiła, skręciłabym sobie nogę — odparła niania, zaciskając zęby. — Potrzebowałabym drabiny tylko po to, żeby się do nich dostać.
Doprowadzało ją do wściekłości to, jak babcia sprytnie zmusiła ją do wygłaszania swojej części dialogu. I pozwoliła jej otworzyć przed samą sobą własny umysł — w sposób zupełnie nieoczekiwany.
— Poza tym miło nas tu witają, a łóżka są wygodne — dodała babcia.
— I pewnie ciepłe. — Niania skapitulowała wreszcie. — I zawsze przyjazne światło pali się w oknie.
— Coś podobnego, Gytho Ogg… Myślałam, że nie da się ciebie zaszokować.
— Zaszokować nie. Ale zdziwić jest całkiem łatwo.
Kierownik chóru, doktor Undershaft, spojrzał na Agnes ponad krawędziami swoich półkolistych szkieł.
— Aria „Pożegnanie”, jak się ją nazywa — rzekł — to prawdziwe małe arcydzieło. Nie należy do wielkich przebojów operowych, ale jest bardzo popularna.
Oczy błysnęły mu wilgocią.
— Questa maledetta, śpiewa Iodyna, mówiąc Peccadillowi, jak trudno jej go opuścić… Questa maledetta porta si blocccccca, Si blocca comunque diavolo lo faccccc-cio…!
Przerwał i zaczął bardzo starannie przecierać chusteczką okulary.
— Kiedy Gigli to śpiewała, nie było suchych oczu na widowni — mamrotał. — Byłem tam. Właśnie wtedy postanowiłem… Och, wspaniałe czasy.
Założył okulary i wytarł nos.
— Zaśpiewam ci raz — powiedział. — Żebyś wiedziała, jak to powinno iść. Proszę bardzo, André.
Młody człowiek, którego ściągnięto, żeby zagrał na fortepianie w sali prób, mrugnął do Agnes porozumiewawczo.
Udała, że go nie widzi, i z wyrazem skupienia wysłuchała, jak starszy pan przebija się przez muzykę.
— A teraz — powiedział w końcu — sprawdzimy, jak sobie radzisz.
Wręczył jej nuty i skinął na pianistę.
Agnes zaśpiewała arię, a przynajmniej kilka początkowych taktów. André przestał grać i oparł głowę o fortepian, usiłując powstrzymać śmiech.
— Ehm… — powiedział Undershaft.
— Czy zrobiłam coś źle?
— Śpiewałaś tenorem — wyjaśnił, patrząc na André surowo.
— Śpiewała pańskim głosem!
— Może spróbowałabyś zaśpiewać tak, jak… hm, jak śpiewałaby Christine?
Zaczęli od początku.
— Questa?! Maledetta!!…
Undershaft uniósł ręce. André od tłumionego śmiechu trzęsły się ramiona.
— Tak, tak. Bardzo celna obserwacja, jeśli mogę to ocenić. Ale zaczniemy jeszcze raz, a ty, no… a ty zaśpiewasz tak, jak twoim zdaniem należy to śpiewać.
Agnes kiwnęła głową.
Zaczęli…
…i skończyli.
Undershaft usiadł, odwrócony bokiem. Nie oglądał się, jakby unikał jej wzroku. Agnes przyglądała mu się niepewnie.
— Eee… czy było dobrze? — spytała.
André wstał od fortepianu i wziął ją za rękę.
— Myślę, że lepiej zostawić go samego — powiedział cicho i pociągnął ją w stronę drzwi.
— Tak źle śpiewałam?
— Nie… niezupełnie.
Undershaft uniósł głowę, choć nadal się nie oglądał.
— Więcej ćwiczeń z tymi R, madame, i proszę się starać o pewniejsze brzmienie powyżej pięciolinii — rzucił chrapliwie.
— Tak. Tak, spróbuję.
André wyprowadził ją na korytarz, zamknął drzwi i zwrócił się do niej:
— To było naprawdę niesamowite. Słyszałaś kiedyś, jak śpiewała wielka Gigli?
— Nie wiem nawet, kto to jest Gigli. Co takiego śpiewałam?
— Tego też nie wiesz?
— Nie. Nie wiem, co to znaczy.
André spojrzał na trzymane w ręce nuty.
— Hm… Nie jestem za dobry w językach, ale wydaje mi się, że początek oznacza mniej więcej:
Te przeklęte drzwi się zacięły!
Te przeklęte drzwi się zacięły!
Zacinają się, cokolwiek robię, do diabła!
Napisane jest „Ciągnąć” i rzeczywiście ciągnę.
Może powinien tu być napis „Pchać”?
Agnes zamrugała niepewnie.
— I to jest to?
— Tak.
— Ale to przecież ma być bardzo wzruszające i romantyczne…
— Bo jest — odparł André. — Było. Nie w prawdziwym życiu, ale to jest opera. Nie jest ważne, co znaczą słowa. Liczą się uczucia. Czy ktoś ci mówił…? Wiesz co? Siedzę na próbach całe popołudnie, ale może byśmy się spotkali jutro? Może po śniadaniu?
Nie, nie, pomyślała Agnes. Znów się zaczyna.
Rumieniec niepowstrzymanie sunął w górę. Zastanowiła się, czy jeśli pewnego dnia dotrze do twarzy, będzie wznosił się dalej i skończy jako wielka różowa chmura nad jej głową.