Takie pocieszające myśli ustawiały się szeregiem w jej głowie, kiedy maszerowała już z powrotem do Opery. Skręciła za róg i niemal zderzyła się z nianią Ogg i babcią Weatherwax.
Przycisnęła się do ściany i wstrzymała oddech.
Nie zauważyły jej, chociaż ten paskudny kot niani drwiąco wyszczerzył do niej zęby znad ramienia właścicielki.
Zabiorą ją z powrotem! Po prostu wiedziała, że to zrobią!
Fakt, że była osobą wolną, panią swoich czynów, i przecież nikt nie mógł jej zabronić wyjazdu do Ankh-Morpork, nie miał tu nic do rzeczy. Zechcą się wtrącać. Zawsze to robią.
Skręciła w zaułek i jak najprędzej przebiegła na tyły gmachu Opery.
Odźwierny nie zwrócił na nią uwagi.
Babcia z nianią szły spacerem przez miasto, kierując się ku obszarowi znanemu jako Wyspa Bogów. Obszar ów nie należał właściwie do Ankh i nie należał do Morpork; znajdował się w miejscu, gdzie rzeka tworzyła zakole tak głębokie, że powstała niemal wyspa. Tam właśnie miasto umieściło te swoje instytucje, których od czasu do czasu potrzebowało, ale nie czuło się z nimi najlepiej: komendę Straży Miejskiej, teatry, więzienie i wydawców. Wyspa Bogów przeznaczona była dla tego wszystkiego, co może w sposób całkiem nieoczekiwany nagle zrobić „bum!”.
Greebo rozglądał się z zaciekawieniem. Powietrze pełne było nowych zapachów i nie mógł się już doczekać sprawdzenia, czy nie należą do czegoś, co mógłby zjeść, pokonać w walce albo zgwałcić.
Niania Ogg była coraz bardziej niespokojna.
— To nie jesteśmy prawdziwe my, Esme — powiedziała.
— W takim razie kto?
— Chodzi mi o to, że ta książka była raczej dla zabawy. To nie ma sensu, zyskamy tylko złą opinię.
— Nie możemy pozwolić, żeby ktoś oszukiwał czarownice — oświadczyła stanowczo babcia.
— Nie czuję się oszukana. Czułam się świetnie, dopóki ty mi nie powiedziałaś, że jestem oszukana — stwierdziła niania, poruszając jeden z ważnych aspektów socjologii.
— Wykorzystali cię.
— Wcale nie.
— Właśnie że tak. Jesteś udręczonymi masami.
— Nie jestem.
— Straciłaś oszczędności całego życia.
— Dwa dolary?
— No, to przecież wszystko, co zaoszczędziłaś — zauważyła babcia.
— Tylko dlatego że wydałam całą resztę — odparła niania.
Ludzie często odkładali pieniądze na starość, ale niania wolała kolekcjonować wspomnienia.
— No więc sama widzisz.
— Trzymałam je, żeby pod Miedzianką postawić nowy kocioł do pędzenia — wyjaśniła niania[5] — Sama wiesz, jak jabłkownik przeżera metal…
— Odkładałaś drobne kwoty, by zabezpieczyć się i mieć spokojną starość — przetłumaczyła babcia.
— Po moim jabłkowniku nie ma spokoju — odparła z dumą niania. — Ani zabezpieczenia. Robię go z najlepszych jabłek — dodała. — No, głównie z jabłek.
Babcia zatrzymała się przed bogato zdobionymi drzwiami i uważnie obejrzała przymocowaną do nich tabliczkę.
— To tutaj — stwierdziła.
Przyjrzały się drzwiom.
— Wiesz, nigdy nie lubiłam frontowych drzwi — oświadczyła niania, przestępując z nogi na nogę.
Babcia kiwnęła głową. Czarownice żywiły swego rodzaju niechęć do głównych wejść.
Krótkie poszukiwanie pozwoliło im odkryć boczną alejkę prowadzącą na tyły budynku. Tam znalazły dużo większe, szeroko otwarte wrota. Grupa krasnoludów lądowała na wóz jakieś paki. Z głębi dobiegało rytmiczne dudnienie.
Nikt nie zwrócił na nie uwagi, kiedy weszły do środka.
Ruchoma czcionka znana była w Ankh-Morpork, jednak kiedy magowie o niej usłyszeli, ruszyli ją w takie miejsce, że nikt nie potrafił jej znaleźć. Na ogół nie wtrącali się w życie miasta, jednak kiedy chodziło o ruchomą czcionkę, twardo przygniatali ją stopą w spiczastym bucie. Nigdy nie tłumaczyli dlaczego, a ludzie nie naciskali, ponieważ nie naciska się magów — nie wtedy, kiedy człowiek lubi swój zwykły kształt. Opracowano więc inne rozwiązanie problemu i grawerowano wszystko. Zajmowało to dużo czasu i w szczególności oznaczało, że Ankh-Morpork jest pozbawione dobrodziejstwa gazet, przez co mieszkańcy sami musieli się ogłupiać jak najlepiej umieli.
Pod jedną ścianą wewnątrz składu dudniła spokojnie prasa drukarska. Obok niej, przy długim blacie, spora liczba krasnoludów i ludzi zszywała strony i przyklejała okładki.
Niania wzięła książkę ze stosu. Były to „Pikuantne rozkosze”.
— W czym mogę paniom pomóc? — odezwał się jakiś glos. Jego ton wyraźnie sugerował, że nie przewiduje świadczenia żadnej pomocy, z wyjątkiem może ułatwień w opuszczeniu tego pomieszczenia, i to szybko.
— Przyszłyśmy w sprawie tej książki — wyjaśniła babcia.
— Jestem panią Ogg — dodała niania.
Mężczyzna zmierzył ją wzrokiem.
— Ach tak? Może się pani zidentyfikować?
— Oczywiście. Poznałabym siebie wszędzie.
— Ha! Tak się składa, że wiem, jak wygląda Gytha Ogg, madame, i wcale nie jest podobna do pani.
Niania Ogg otworzyła usta, by odpowiedzieć, i wymówiła tylko:
— Och…
…tonem kogoś, kto radośnie wyszedł na drogę i dopiero teraz przypomniał sobie o pędzącym powozie.
— A skąd pan wie, jak wygląda pani Ogg? — zdziwiła się babcia.
— Strasznie już późno — wtrąciła niania. — Lepiej pójdziemy…
— Ponieważ osobiście przysłała mi swój portret — wyjaśnił Kozaberger, sięgając po portfel.
— Nie sądzę, by nas to zainteresowało — rzuciła pospiesznie niania, ciągnąc babcię za ramię.
— Mnie to wręcz niezwykle interesuje — oświadczyła babcia, wyrwała Kozabergerowi arkusik papieru i spojrzała. — Ha! No tak! To Gytha Ogg, zgadza się — przyznała. — Tak, rzeczywiście. Pamiętam, kiedy ten młody malarz przyjechał na lato do Lancre.
— Nosiłam wtedy dłuższe włosy — wymamrotała niania.
— I bardzo dobrze, jeśli się zastanowić. Ale nie wiedziałam, że masz kopie.
— No wiesz, jak to bywa, kiedy człowiek jest młody — wyjaśniła rozmarzonym głosem niania. — Gryzmolił coś przez całe lato. — Oprzytomniała. — Ale ciągle ważę tyle samo co wtedy — dodała.
— Tyle że rozkład się zmienił — odparła babcia złośliwie. Oddała szkic Kozabergerowi. — To rzeczywiście ona — przyznała. — Ale po odjęciu sześćdziesięciu lat i paru warstw ubrania. To naprawdę Gytha Ogg.
— Chce pani powiedzieć, że to tutaj wymyśliło zupę z Bananową Niespodzianką?
— Próbował pan? — zainteresowała się niania.
— Pan Cropper próbował. Nasz drukarz.
— I miał niespodziankę?
— Nie tak wielką jak pani Cropper.
— To może zaskoczyć, faktycznie. Chyba trochę przesadziłam z gałką muszkatołową.
Kozaberger miał coraz mniej wątpliwości. Wystarczyło bowiem raz popatrzeć na uśmiechniętą nianię Ogg, by uwierzyć, że jest w stanie napisać dzieło w rodzaju „Pikuantnych rozkoszy”.
— Naprawdę pani to napisała? — zapytał.
— Z pamięci — odparła dumnie niania.
— A teraz chciałaby dostać za to pieniądze — uzupełniła babcia.
Pan Kozaberger skrzywił się, jakby właśnie zjadł cytrynę i popił octem.
— Przecież oddaliśmy jej pieniądze…
— Widzisz? — Niania zmartwiła się wyraźnie. — Mówiłam ci, Esme…
— Ona chce więcej.
— Nie, wcale nie…
5
Destylacja alkoholu była w Lancre nielegalna. Z drugiej strony jednak król Verence już dawno zrezygnował z prób powstrzymania czarownic od robienia czegoś, na co mają ochotę. Żądał więc tylko od niani Ogg, by ustawiła swoją destylarnię gdzieś, gdzie by nie rzucała się w oczy. Niania w pełni aprobowała prohibicję, gdyż dzięki temu nie było na rynku żadnej konkurencji dla produktu, znanego — wszędzie tam, gdzie ludzie padali do rowów — jako samobój.