Выбрать главу

Albo… Perdita. Mogłaby wrócić do Perdity. Wstydziła się trochę używać tego imienia w Lancre. Było tajemnicze, sugerowało mroczne sekrety, intrygi, a także — całkiem przypadkiem — kogoś, kto jest raczej szczupły. Wymyśliła sobie nawet pierwszą literę drugiego imienia: X, oznaczające „kogoś, kto ma eleganckie i tajemnicze drugie imię”.

Nie udało się. Mieszkańcy Lancre byli irytująco niewrażliwi na takie rzeczy. Mówili o niej „Agnes, która nazywa siebie Perditax”.

Nie ośmieliła się nikomu zdradzić, że chciałaby, aby jej pełne imię i nazwisko brzmiało Perdita X. Dream. Nie zrozumieliby. Pytaliby na przykład: Jeśli uważasz, że to właściwe imię dla ciebie, to czemu wciąż masz dwie półki pełne pluszowych zabawek?

Tutaj jednak może zacząć wszystko od nowa. Była dobra. Wiedziała, że jest dobra.

Chociaż pewnie na Dream nie ma szans.

Będzie musiała zostać przy Nitt.

Niania Ogg zwykle kładła się spać wcześnie. W końcu miała już swoje lata. Czasami szła do łóżka nawet o szóstej rano.

Teraz była w lesie. Jej oddech kłębami pary unosił się w chłodnym powietrzu. Liście szeleściły pod nogami. Wiatr ucichł, pozostawiając czyste, bezchmurne niebo, otwarte dla pierwszego przymrozku zimy — małego łobuza zrywającego płatki i marszczącego owoce, który pokazywał, jaką to matką jest w rzeczywistości Natura.

Trzecia czarownica.

Trzy czarownice mogą tak jakby… podzielić się pracą.

Dziewica, matka i… starucha. Właśnie.

Kłopot polega na tym, że babcia Weatherwax łączyła w sobie wszystkie trzy. Była dziewicą, o ile niania się orientowała; była przynajmniej w odpowiednim przedziale wiekowym dla staruchy; co do trzeciej… no cóż, kto narazi się babci Weatherwax w zły dzień, poczuje się jak kwiat na przymrozku.

Musi przecież znaleźć się kandydatka na to stanowisko. W Lancre mieszkało kilka dziewcząt w odpowiednim wieku.

Kłopot polegał na tym, że chłopcy w Lancre też o tym wiedzieli. Niania regularnie spacerowała latem po łąkach, a miała bystry, choć pełen zrozumienia wzrok oraz znakomity słuch sięgający poza horyzont. Violet Frottidge chodziła z młodym Przebiegłością Carterem, a przynajmniej robiła coś w zakresie dziewięćdziesięciu stopni od chodzenia. Bonnie Quarney w maju zbierała orzechy z Williamem Simple i tylko dzięki temu, że była przewidująca i zasięgnęła pewnej rady u niani, nie wyda w lutym owoców. A już niedługo matka młodej Mildred Tinker porozmawia dyskretnie z ojcem młodej Mildred Tinker, ten porozmawia ze swoim przyjacielem Thatcherem, a on z kolei porozmawia ze swoim synem Hobem; potem będzie wesele. Wszystko zostanie załatwione w sposób właściwy i cywilizowany, z wyjątkiem może jednego czy drugiego podbitego oka.[1]

Nie ma wątpliwości, pomyślała niania z rozmarzonym uśmiechem: niewinność podczas gorącego lata w Lancre to stan, w którym niewinność jest tracona.

Potem jeszcze jedno imię wynurzyło się na powierzchnię. No tak. Ona. Dlaczego wcześniej o niej nie pomyślała? Bo jakoś nie przychodziła do głowy. Kiedy człowiek myślał o dziewczętach z Lancre, zwykle o niej zapominał. Po czym mówił: A tak, ona też. Naturalnie, ma wspaniały charakter. I niezłe włosy, oczywiście.

Była inteligentna i utalentowana. W wielu dziedzinach. Jej głos, na przykład. To była jej moc, szukająca ujścia. I oczywiście miała też wspaniały charakter, więc niewielka była szansa, że okaże się… nieodpowiednia.

Czyli sprawa załatwiona. Z pewnością ucieszy babcię jeszcze jedna czarownica, żeby ją wykorzystywać i jej imponować. Natomiast Agnes z pewnością jej kiedyś podziękuje.

Niania Ogg odetchnęła z ulgą. Do sabatu potrzebne są przynajmniej trzy czarownice. Dwie czarownice to tylko kłótnia.

Otworzyła drzwi do swojej chaty i wspięła się po schodach do sypialni.

Jej kocur Greebo wyciągnął się na pierzynie niby plama szarego futra. Nie obudził się nawet wtedy, kiedy niania Ogg podniosła go trochę, by w nocnej koszuli wsunąć się do pościeli.

Żeby odpędzić złe sny, pociągnęła solidny łyk z butelki pachnącej jabłkami i radosną śmiercią mózgu. Potem ubiła poduszkę, pomyślała: Tak… ona — i odpłynęła w sen.

Po chwili zbudził się Greebo. Przeciągnął się, ziewnął i bezgłośnie zeskoczył na podłogę. Następnie najbardziej złośliwy i chytry kłąb futra, jaki kiedykolwiek miał dość inteligencji, by usiąść w karmniku dla ptaków z otwartą paszczą i kawałkiem chleba na nosie, zniknął za otwartym oknem.

Kilka minut później kogucik w sąsiednim ogrodzie wysunął głowę, by powitać piękny nowy dzień i zginął natychmiast, w pół kukuryku.

Przed Agnes panowała ciemność, a równocześnie niemal oślepiały ją światła. Tuż za krawędzią sceny wielkie płaskie świece pływały w długim korycie z wodą; dawały mocny, żółty blask, całkiem niepodobny do lamp naftowych w domu. Za światłami czekała widownia, niczym paszcza wielkiej i bardzo głodnej bestii.

Gdzieś spoza świateł odezwał się głos.

— Kiedy tylko będziesz gotowa, panienko.

Nie był to jakiś szczególnie nieprzyjazny głos. Chciał tylko, żeby wreszcie zaczęła, odśpiewała swój kawałek i sobie poszła.

— Bo ja mam taką, no… taką piosenkę, i ona…

— Oddałaś nuty pannie Proudlet?

— Eee… Właściwie to nie ma akompaniamentu, ona…

— Aha, to piosenka ludowa. Tak?

W ciemności rozległy się szepty i ktoś zaśmiał się cicho.

— Zaczynaj więc… Perdito, tak?

Agnes zaczęła piosenkę o jeżu, ale już około siódmego słowa zdała sobie sprawę, że nie był to dobry wybór. Potrzebna jest oberża i rechoczący ludzie, którzy walą kuflami w stoły. Ta wielka jasna pustka wsysała głos, przez co wydawał się piskliwy i słaby.

Przerwała na końcu trzeciej zwrotki. Czuła, jak rumieniec okrywają gdzieś od wysokości kolan. Potrwa jeszcze chwilę, zanim dotrze do twarzy, gdyż musi objąć dużą powierzchnię skóry, ale wtedy cała już będzie różowa jak truskawka.

Słyszała szepty. Wśród nich wybijały się takie słowa jak „timbre”, a potem — co wcale jej nie zdziwiło — nadbiegło „imponująca budowa”. Miała imponującą budowę, wiedziała o tym. Podobnie gmach Opery. Nie musiała być z tego powodu szczęśliwa.

Odezwał się głos:

— Nie kształciłaś się, moja droga. Prawda?

— Nie.

To była prawda. Jedyną poza Agnes wartą uwagi śpiewaczką w Lancre była niania Ogg, której podejście do piosenek można określić jako czysto balistyczne: należy wymierzyć głos w koniec zwrotki i ruszać.

Szepty. Szepty.

— Zaśpiewaj nam kilka gam, moja droga.

Rumieniec osiągnął wysokość piersi, pędząc po falujących powierzchniach…

— Gam?

Szepty. Stłumiony śmiech.

— Do re mi? Znasz to, moja droga? Zaczynając nisko? La la la?

— Aha. Tak.

Gdy armie zakłopotania szturmowały szyję, Agnes ustawiła głos jak mogła najniżej i zaczęła.

Skupiona na nutach, pracowicie sunęła od poziomu morza ku szczytom gór. Nie zauważyła, jak na początku zawibrowało krzesło po drugiej stronie sceny, a na końcu gdzieś pękło szkło i kilka nietoperzy spadło z sufitu.

W wielkiej pustce panowała cisza, jeśli nie liczyć stuku kolejnego nietoperza i cichego brzęczenia szkła gdzieś wysoko.

— Czy to… to twój pełny zakres, moja droga?

— Nie.

— Nie?

— Jeśli zaśpiewam jeszcze wyżej, ludzie mdleją — wyjaśniła Agnes. — A kiedy schodzę niżej, niektórzy mówią, że źle się wtedy czują.

Szepty, szepty. Szepty, szepty, szepty.

вернуться

1

Obywatele Lancre uważali małżeństwo za krok bardzo poważny, który trzeba wykonać jak należy, więc przedtem sporo ćwiczyli.