— Czy, hm… jeszcze coś…
— Umiem śpiewać ze sobą na trzy. Niania Ogg twierdzi, że nie każdy to potrafi.
— Przepraszam… — Tu na górze?
— Jak… do-re-mi. Równocześnie.
Szepty, szepty.
— Pokaż nam, mała.
— Laaaaaa…
Ludzie z boku sceny rozmawiali z wyraźnym podnieceniem.
Szepty.
— A teraz emisja… — zaczął głos z ciemności.
— Tak, to potrafię — rzuciła zirytowana Agnes. Zaczynała mieć tego dosyć. — Gdzie mam wyemitować głos?
— Słucham? Mówimy o…
— Tutaj?
— Czy tutaj?
— Albo tutaj?
To nietrudna sztuka, myślała Agnes. Może imponować, jeśli włoży się słowa w usta siedzącej obok kukiełki, jak to robią wędrowni sztukmistrze, ale nie da się ustawić głosu zbyt daleko tak, by nadal oszukać całą publiczność.
Teraz, kiedy oczy przyzwyczaiły się do półmroku, rozpoznawała sylwetki ludzi odwracających się w fotelach. Byli wyraźnie zdumieni.
— Mówiłaś, że jak się nazywasz, moja droga?
Głos, który w pewnym momencie zdradzał ślady lekceważenia, teraz brzmiał jak pokonany.
— Ag-Per… Perdita — odparła Agnes. — Perdita Nitt. Perdita X… Nitt.
— Być może, trzeba będzie coś zrobić z tym Nitt, moja droga.
Drzwi chaty babci Weatherwax otworzyły się same.
Jarge Tkacz zawahał się. Oczywiście, jest przecież czarownicą. Ludzie uprzedzali go, że takie rzeczy się zdarzają.
Nie lubił tego. Ale nie lubił też swojego krzyża, zwłaszcza kiedy krzyż jego nie lubił. Nie jest łatwo, gdy atakuje człowieka jego własny kręgosłup.
Wszedł wolno, krzywiąc się i podpierając dwoma laskami.
Czarownica siedziała w fotelu na biegunach, odwrócona plecami do drzwi.
Jarge wahał się.
— Wejdź, Jarge Tkaczu — odezwała się babcia Weatherwax. — Dam ci coś na ten twój bolący grzbiet.
Szok sprawił, że Jarge spróbował się wyprostować, a to z kolei spowodowało wybuch czegoś rozpalonego do białości w okolicach krzyża.
Babcia Weatherwax przewróciła oczami i westchnęła.
— Możesz usiąść?
— Nie, psze pani. Ale mogę upaść na stołek.
Babcia wyjęła z kieszeni fartucha niewielką czarną buteleczkę. Potrząsnęła nią energicznie. Jarge szerzej otworzył oczy.
— Miała to pani już gotowe?
— Tak — potwierdziła szczerze babcia.
Już dawno pogodziła się z faktem, że ludzie oczekują czegoś lepkiego i dziwnie zabarwionego. Choć to nie lekarstwo załatwiało sprawę, ale raczej — w pewnym sensie — łyżka.
— To mieszanina rzadkich ziół i różnych takich — wyjaśniła. — W tym sukrozy i akwy.
— Coś takiego… — Na Jarge wywarło to spore wrażenie.
— A teraz łyknij solidnie.
Wykonał polecenie. Lekarstwo smakowało trochę jak lukrecja.
— Wypijesz jeszcze łyk wieczorem, zanim pójdziesz spać — tłumaczyła dalej babcia. — A potem trzykrotnie obiegniesz kasztan.
— …trzy razy kasztan…
— I jeszcze… Połóż sosnową deskę pod materac. Ale to musi być deska z dwudziestoletniego drzewa. Nie zapomnij.
— …dwudziestoletnie drzewo… — powtórzył Jarge. Uznał, że powinien dodać coś od siebie. — Żeby te bolące węzły z grzbietu przeszły do deski? — próbował zgadnąć.
Babcia spojrzała na niego z podziwem. Był to niezwykle pomysłowy element ludowych przesądów, wart zapamiętania na późniejsze okazje.
— Właśnie tak.
— I to wszystko?
— A chciałeś czegoś więcej?
— Bo ja… no… myślałem, że będą tańce, śpiewy i takie różne.
— Załatwiłam wszystko, zanim przyszedłeś — uspokoiła go babcia.
— Coś takiego… No tak. A tego… Chodzi o zapłatę…
— Och, nie chcę zapłaty — zapewniła. — Branie pieniędzy przynosi pecha.
— Aha. Rzeczywiście. — Jarge rozpromienił się.
— Ale może… Gdyby twoja żona miała jakieś stare ubrania, to noszę rozmiar 12, czarne w miarę możliwości. Albo gdyby akurat piekła ciasto, byle bez śliwek, bo mam po nich wzdęcia, albo odstawiła gdzieś trochę miodu na przykład. A może akurat będziesz bił świnię, najbardziej lubię od karku, czasem trochę szynki albo raciczki… Właściwie cokolwiek, co nie będzie ci potrzebne. Ale to nieobowiązkowe. Nie chciałabym narzucać ludziom żadnych obowiązków tylko dlatego, że jestem czarownicą. Jak tam w domu, wszystko w porządku? Nikomu nic nie dolega, mam nadzieję…
Patrzyła, jak zaczyna rozumieć.
— A teraz pomogę ci wyjść za próg — powiedziała.
Tkacz nie był pewien, co właściwie się stało. Babcia, zwykle tak pewnie stąpająca po ziemi, teraz jak gdyby potknęła się o jego laskę i upadła na plecy, ciągle trzymając go za ramiona. A potem jej kolano uniosło się jakoś i trafiło w pewien punkt na krzyżu, ona skręciła go w bok, coś kliknęło…
— Auuu!
— Przepraszam!
— Moje plecy! Mój krzyż!
Mimo wszystko, myślał potem Jarge, już się chyba starzeje. Pewnie jest trochę niezgrabna, a zawsze była nieuważna. Trzeba jednak przyznać, że robi świetne wywary. I jak szybko działają…
Zanim dotarł do domu, niósł obie laski pod pachą.
Babcia obserwowała go, kręcąc głową.
Ludzie są tacy… ślepi, myślała. Wolą wierzyć w bzdury niż w kręgarstwo.
Oczywiście, bardzo dobrze, że tak jest. Niech rozdziawiają usta ze zdumienia, że wie, kto się zbliża do jej chatki. Jakoś nikt nie zauważył, że okna dogodnie wychodzą na zakręt ścieżki. A co do skobla w drzwiach i sztuczki z kawałkiem czarnej nici…[2]
Chociaż… czego właściwie dokonała? Oszukała niezbyt mądrego staruszka.
Stawała twarzą w twarz z magami, potworami i elfami, a teraz cieszy się, że nabrała Jarge Tkacza — człowieka, który dwa razy nie zdołał uzyskać stanowiska Wioskowego Idioty, a to z powodu zbyt wysokich kwalifikacji.
Znalazła się na śliskim gruncie. Jeszcze trochę, a zacznie chichotać i zwabiać dzieci do piekarnika. A przecież nawet nie lubi dzieci.
Przez całe lata babci Weatherwax całkowicie starczały wyzwania, jakich dostarcza funkcja wioskowej czarownicy. A potem musiała ruszyć w podróż, zobaczyła kawałek świata i przez to nie potrafiła teraz usiedzieć na miejscu — zwłaszcza o tej porze roku, kiedy klucze gęsi latały po niebie, a pierwszy szron atakował liście w co głębszych dolinach.
Rozejrzała się po kuchni. Przydałoby się ją zamieść. Garnki czekały na zmywanie. Ściany porosły brudem. Zdawało się, że jest mnóstwo roboty, ale jakoś nie mogła się do niczego zabrać.
Usłyszała krzyki wysoko w górze; nierówny klin dzikich gęsi przeleciał nad polaną. Zmierzały ku cieplejszym dniom w miejscach, o których babcia Weatherwax jedynie słyszała.
To było kuszące.
Komisja rekrutacyjna zasiadła przy stole w gabinecie pana Seldoma Kubła, nowego właściciela Opery. Towarzyszyli mu pan Salzella, dyrektor muzyczny, i pan Undershaft, kierownik chóru.
— Tak więc — mówił pan Kubeł — dochodzimy do… tak, Christine… Wspaniała osobowość sceniczna, co? I świetna figura.
Mrugnął do Undershafta.
— Tak. Bardzo ładna — przyznał obojętnym tonem Undershaft. — Niestety, nie potrafi śpiewać.
— Wy, artyści, nie chcecie zrozumieć, że mamy Wiek Nietoperza — oświadczył Kubeł. — Opera to produkcja, a nie tylko kupa piosenek.
2
To nie znaczy, że siedziała przy oknie i patrzyła. Dokładała do ognia, kiedy wyczula, że zbliża się Jarge Tkacz. Ale przecież nie o to chodzi.