— Tak pan uważa. Ale…
— Zasada, że sopran to piętnaście akrów łona w rogatym hełmie, należy już do przeszłości.
Salzella i Undershaft porozumieli się wzrokiem. A więc będzie to… taki właściciel…
— Na nieszczęście — wtrącił kwaśno Salzella — zasada, że sopran powinien mieć w miarę sensowny głos, do przeszłości nie należy. Owszem, ona ma świetną figurę. Ma… iskrę. Ale nie potrafi śpiewać.
— Chyba możecie ją nauczyć, prawda? Kilka lat w chórze…
— Tak, może po kilku latach, jeśli będziemy uparci, stanie się zwyczajnie bardzo złą śpiewaczką — odparł Undershaft.
— No tak… panowie — rzekł Kubeł. — Ehm. No dobrze. Karty na stół, co? Jestem prostym człowiekiem. Nie lubię chodzić opłotkami i wolę nazywać rzeczy po imieniu…
— Niech pan nam przekaże swoje szczere opinie — wtrącił Salzella.
Stanowczo to właśnie ten rodzaj właściciela, myślał. Dorobił się własną pracą i jest z tego dumny. Myli pewność siebie i szczerość z niegrzecznością. Postawiłbym dolara, że wierzy, iż potrafi ocenić czyjś charakter z siły uścisku dłoni i patrząc mu głęboko w oczy.
— Wiele przeszedłem, żarna życia mnie przemieliły — zaczął Kubeł. — Jednak podniosłem się i doszedłem do tego, kim jestem dzisiaj…
Mąka do pieczenia? — pomyślał Salzella.
— Jednak muszę wam zdradzić, hm, pewne uwarunkowania finansowe. Jej ojciec, tego… właściwie, no… pożyczył mi sporą sumkę, żebym mógł kupić ten teatr, i złożył serdeczną ojcowską prośbę w kwestii córki. Jeśli dobrze sobie przypominam, jego słowa brzmiały: „Nie zmuszaj mnie, żebym połamał ci nogi”. Nie spodziewam się, żebyście wy, artyści, zrozumieli tę sytuację. To czysto biznesowe zależności. Bogowie pomagają tym, którzy sami sobie pomagają, oto moje motto.
Salzella wsunął palce w kieszenie kamizelki, odchylił się na krześle i zaczął pogwizdywać.
— Rozumiem — mruknął Undershaft. — Cóż, nie pierwszy raz zdarza się coś takiego. Normalnie jednak chodzi o balerinę.
— To nic takiego, zapewniam — rzekł pospiesznie Kubeł. — Po prostu razem z pieniędzmi przychodzi ta dziewczyna, Christine. Zresztą musicie przyznać, że naprawdę świetnie wygląda.
— Och, niech będzie — zgodził się Salzella. — To w końcu pańska Opera. A teraz ta… Perdita…?
Uśmiechnęli się do siebie.
— Perdita! — powtórzył Kubeł, zadowolony, że sprawa Christine została załatwiona i znowu może być pewny siebie i szczery.
— Perdita X. — poprawił go Salzella.
— Co jeszcze wymyślą te dziewczęta…
— Uważam, że może być bardzo przydatna — stwierdził Undershaft.
— Tak, jeśli kiedyś będziemy wystawiać operę ze słoniami.
— Ale skala! Jakaż ona ma skalę!
— Owszem. Zauważyłem, jak się pan przygląda.
— Chodziło mi o jej głos, Salzella. Doskonale się sprawdzi w chórze.
— Ona sama jest chórem. Możemy zwolnić całą resztę. Na bogów, ona potrafi nawet śpiewać sama ze sobą na głosy. Ale czy widzi ją pan w którejś z głównych ról?
— Bogowie, nie! Stalibyśmy się pośmiewiskiem.
— Otóż to. Lecz wydaje się… posłuszna.
— Wspaniały charakter, od razu tak pomyślałem. I niezłe włosy, oczywiście.
Nie spodziewała się, że pójdzie jej tak łatwo. Słuchała w oszołomieniu, jak ludzie mówią jej o pensji (bardzo mało), potrzebie nauki (dużo) i kwaterze (dziewczęta z chóru mieszkały w samym gmachu Opery, pod dachem).
A potem wszyscy o niej zapomnieli. Stała z boku sceny i patrzyła, jak grupa potencjalnych baletnic wykonuje swe delikatne kroki.
— Naprawdę masz wspaniały głos!! — usłyszała kogoś za plecami.
Odwróciła się. Jak zauważyła kiedyś niania Ogg, człowiek dużo mógł się nauczyć, patrząc, jak Agnes się odwraca. Stąpała dość lekko, ale inercja fragmentów zewnętrznych sprawiała, że jej elementy jeszcze przez pewien czas starały się ustalić, w którą stronę mają się skierować.
Dziewczyna, która się odezwała, była drobnej budowy, nawet według typowych norm, a podjęła dodatkowe wysiłki, by wydawać się jeszcze szczuplejsza. Miała długie jasne włosy i radosny uśmiech kogoś, kto zdaje sobie sprawę, że jest szczupły i ma długie jasne włosy.
— Mam na imię Christine!! — przedstawiła się. — Czy to nie podniecające?!
Miała też ten rodzaj głosu, którym można wykrzykiwać pytająco. Zdawało się, że podekscytowany pisk jest do niego przymocowany na stałe.
— Eee… no owszem — przyznała Agnes.
— Na ten dzień czekałam od lat!!
Agnes czekała jakiś tydzień, odkąd zauważyła ogłoszenie na ścianie gmachu Opery. Ale raczej skona, niż się do tego przyzna.
— Gdzie się szkoliłaś?! — pytała Christine. — Ja uczyłam się przez trzy lata u madame Venturi w Quirmskim Konserwatorium!!
— Hm… ja… — Agnes zawahała się, wypróbowując w myślach kolejne zdanie. — Szkoliła mnie… lady Ogg. Ale ona nie ma konserwatorium, bo w góry trudno sprowadzić szkło.
Christine chyba nie zamierzała tego kwestionować. Cokolwiek uznała za zbyt trudne do zrozumienia, ignorowała.
— W chórze nie płacą zbyt wiele, prawda?!
— Nie.
Płacili mniej niż za mycie podłóg. A to dlatego, że kiedy się daje ogłoszenie o brudnej podłodze, nie zgłaszają się setki chętnych do szorowania.
— Ale ja to właśnie zawsze chciałam robić. Poza tym liczy się status!!
— Rzeczywiście, trzeba go też doliczyć.
— Byłam obejrzeć te pokoje, które nam przydzielili. Strasznie są ciasne!! Który dostałaś?!
Agnes spojrzała tępo na klucz, który jej przekazano, wraz z licznymi surowymi instrukcjami w stylu „żadnych mężczyzn”, a także nieprzyjemnym („tobie nie muszę tego mówić”) wyrazem twarzy opiekunki chóru.
— Siedemnaście.
Christine klasnęła w dłonie.
— Cudownie!!
— Słucham?
— Tak się cieszę!! Mieszkasz obok mnie!!
Agnes zdumiała się. Pogodziła się już z tym, że zawsze wybierają ją ostatnią do wielkiej zespołowej gry Życia.
— No… tak, chyba rzeczywiście.
— Jaka musisz być szczęśliwa!! Masz taką majestatyczną figurę do opery!! I takie wspaniałe włosy, kiedy je tak upinasz do góry!! Przy okazji, do twarzy ci w czarnym!!
Majestatyczna, myślała Agnes. Takie słowo nigdy, ale to nigdy nie przyszłoby jej do głowy. A biel zawsze omijała z daleka, bo w białym wyglądała jak sznur z suszącą się bielizną w wietrzny dzień.
Podążyła za Christine.
Przyszło jej na myśl, kiedy maszerowała ku swojej nowej kwaterze, że jeśli człowiek spędzi z tą dziewczyną trochę czasu w jednym pomieszczeniu, powinien otworzyć okno, żeby nie utonąć w znakach przestankowych.
Gdzieś z tyłu sceny, całkiem niezauważony, ktoś przyglądał się, jak odchodzą.
Ludzie byli zwykle zadowoleni, widząc nianię Ogg. Potrafiła sprawić, że czuli się jak w domu we własnym domu. Ale była też czarownicą, a zatem i ekspertem pojawiania się akurat po upieczeniu ciasta czy zrobieniu kiełbas. Niania zwykle wędrowała z siatką wciśniętą w nogawkę jej długich do kolan reform. Na wypadek, jak to tłumaczyła, gdyby ktoś chciał jej coś podarować.
— A jak tam, pani Nitt — podsumowała w okolicach trzeciego kawałka ciasta i czwartej filiżanki herbaty — miewa się pani córeczka? Chodzi mi o Agnes.
— Ach, nie słyszała pani, pani Ogg? Wyruszyła do Ankh-Morpork, żeby zostać śpiewaczką.