— Przedstawienie musi trwać — mruczała babcia Weatherwax, wyglądając zza kulisy na scenę. — Wszystko powinno się należycie zakończyć. To przecież Opera. Sprawy powinny mieć koniec… operowy.
Niania Ogg podskakiwała z podniecenia.
— Ooo! Wiem, o czym myślisz, Esme! — pisnęła. — O tak! Możemy? Będę potem opowiadała, że to zrobiłyśmy! Możemy? No dalej! Róbmy!
Henry Lawsy wertował swoją książkę o operze. Oczywiście, nie całkiem rozumiał wydarzenia pierwszych dwóch aktów, ale wiedział, że to całkiem normalne, bo tylko wyjątkowo naiwni oczekują jednocześnie sensu i dobrych piosenek. Zresztą wszystko się wyjaśni w ostatnim akcie, kiedy odbywa się bal maskowy w pałacu Księcia. Prawie na pewno się okaże, że kobieta, do której jeden z mężczyzn dość zuchwale się zalecał, jest w istocie jego żoną, ale tak starannie ukrytą za małą maseczką, że jej mąż nie zwrócił uwagi na tę samą suknię i fryzurę. Czyjś służący okaże się córką kogoś innego w przebraniu; ktoś zginie od czegoś, co jednak nie przeszkodzi mu śpiewać o tym przez dobre kilka minut; rozwiązanie nastąpi dzięki przypadkowym zbiegom okoliczności, które w prawdziwym życiu byłyby równie prawdopodobne co tekturowy młotek.
Nie wiedział tego na pewno, oczywiście. Zgadywał tylko.
Akt trzeci rozpoczął się tradycyjnie od baletu, tym razem prezentującego chyba taniec ludowy w wykonaniu dam dworu.
Henry usłyszał wokół siebie stłumione śmiechy.
Powodem były tancerki. Ramię w ramię wbiegły na scenę, ale kiedy człowiek przesunął wzrokiem wzdłuż ich szeregu, trafiał na pozorną szczelinę.
Szczelina wypełniała się, kiedy spojrzenie opadało o stopę czy dwie niżej, trafiając na niską, grubą balerinę. Miała szeroki uśmiech, bardzo rozciągnięty kostium, długie białe reformy i… buty.
Henry wytrzeszczył oczy. To były ciężkie buty. Z oszałamiającą prędkością przesuwały się do przodu i w tył. Atłasowe pantofelki baletnic migotały, sunąc po podłodze, za to buty błyskały i tupały, jakby właścicielka próbowała stepowaniem utrzymać się na powierzchni wody.
Piruety też okazały się nietypowe. Inne tancerki wirowały niczym płatki śniegu, ale ta mała gruba kręciła się jak bąk i jak bąk sunęła po scenie, a fragmenty jej anatomii próbowały osiągnąć stabilne orbity.
Widzowie wokół Henry’ego zaczynali szeptać między sobą.
— Tak — usłyszał czyjś glos. — Próbowali tego w Pseudopolis…
Matka szturchnęła go w bok.
— Czy tak to powinno iść? — spytała.
— No… nie wydaje mi się…
— Ale to świetne! Śmieszne jak demony!
Gruba balerina zderzyła się z osłem w wieczorowym stroju, zatoczyła się, chwyciła jego maskę, która zsunęła się…
Herr Trubelmacher, dyrygent, skamieniał ze zgrozy i zdumienia. Orkiestra milkła z wolna, z wyjątkiem gracza na tubie (…Uum-PA! Uum-PA! Uum-PA!…), który już przed laty nauczył się nut na pamięć i nigdy nie zwracał szczególnej uwagi na to, co się wokół dzieje.
Dwie postacie stanęły przed Trubelmacherem. Dłoń pierwszego przybysza wyrwała mu z ręki batutę.
— Przepraszam pana — powiedział André — ale przedstawienie musi trwać. Prawda?
Wręczył batutę drugiemu z nowo przybyłych.
— Trzymaj — rzucił. — I nie pozwól im przerwać.
— Uuk!
Bibliotekarz jedną ręką delikatnie odstawił Herr Trubelmachera na bok, w zadumie liznął pałeczkę, po czym skupił wzrok na tubie…Uum-PA! Uum-PA! Uum-PA!… Gracz na tubie klepnął w ramię puzonistę.
— Hej, Frank, jakiś małpiszon stoi na miejscu Trubla…
— Cichocichocicho…
Orangutan z satysfakcją uniósł ręce.
Muzycy spojrzeli na niego. A potem spojrzeli jeszcze raz. Żaden dyrygent w historii muzyki — nawet ten, który na talerzu usmażył i zjadł wątrobę flecisty za to, że zagrał o jedną fałszywą nutę za dużo; nawet ten, który swoją batutą przebił trzech zarozumiałych skrzypków; nawet ten, który wygłaszał głośno naprawdę kąśliwe i sarkastyczne uwagi — żaden nie był obiektem tak pełnego szacunku skupienia.
Na scenie niania Ogg wykorzystała chwilę ciszy, by zerwać głowę żaby.
— Madame!
— Przepraszam, wzięłam pana za kogoś innego.
Długie ręce opadły. Orkiestra, w jednym potężnym chaotycznym akordzie, zbudziła się do życia.
Baletnice, po chwilowym zamieszaniu — kiedy niania Ogg, korzystając z okazji, zdekapitowała klauna i feniksa — próbowały wrócić do tańca.
Chór w zdumieniu obserwował wydarzenia.
Christine poczuła klepnięcie w ramię. Odwróciła się; za nią stała Agnes.
— Perdito, gdzie byłaś!? — syknęła. — Już niemal pora na mój duet z Enrikiem!!
— Musisz pomóc — odpowiedziała szeptem Agnes. A w głębi jej duszy Perdita mruknęła: Enrico, co? Dla pozostałych to senor Basilica…
— Pomóc?! W czym?!
— Trzeba zdjąć wszystkim maski!
Christine przepięknie zmarszczyła czoło.
— Przecież to powinno nastąpić dopiero na końcu opery, prawda?
— No… ale wprowadzili zmiany! — tłumaczyła z naciskiem Agnes.
Odwróciła się do szlachcica w masce zebry i pociągnęła za nią desperacko. Śpiewak pod spodem spojrzał zdumiony.
— Przepraszam — szepnęła. — Wzięłam pana za kogoś innego.
— Przecież mieliśmy ich nie zdejmować aż do samego finału!
— Wprowadzili zmiany!
— Tak? Nikt mnie nie uprzedził!
Krótkoszyja żyrafa obok pochyliła się zaintrygowana.
— O co chodzi?
— Wielka scena demaskacji ma nastąpić już teraz!
— Nikt mi nie powiedział!
— Tak, ale czy w ogóle nam o czymś mówią? Jesteśmy tylko chórem. O, popatrz, niby czemu Trubelmacher nosi maskę małpy?
Niania Ogg przesunęła się w szybkim piruecie, wpadła na słonia i szarpnięciem za trąbę pozbawiła go głowy.
— Szukamy Upiora — szepnęła. — Jasne?
— Przecież… przecież Upiór nie żyje…
— Upiory nie dają się zabić tak łatwo — odparła niania.
Szepty zaczęły rozprzestrzeniać się po całej scenie. Nie ma nikogo lepszego niż chór, jeśli idzie o plotki. A ludzie, którzy nie uwierzyliby najwyższemu kapłanowi, gdyby powiedział, że niebo jest niebieskie, a nawet przedstawił na poparcie owej tezy pisemne oświadczenia swojej siwowłosej matki staruszki i trzech westalek, uwierzą praktycznie we wszystko, co zasłaniając dłonią usta, wyszepcze im tajemniczo obcy typ w barze.
Kakadu zakręciła się i zerwała maskę ary.
Kubeł szlochał z rozpaczy. To, co się działo, było jeszcze gorsze niż ów dzień, kiedy eksplodowała maślanka. Gorsze niż nagła fala upałów, która zmieniła w rewolucję cały skład Lancrańskiego Ekstra Mocnego.
Opera stała się pantomimą…
Publiczność się śmiała…
Chyba jedyną postacią, która wciąż nosiła maskę, był senor Basilica, który obserwował wyczyny chóru z takim wyrazem powściągliwego zdziwienia, na jaki pozwalała jego maska — a jak się okazało, pozwalała na całkiem sporo.
— Nie… — jęczał Kubeł. — Tego się nie da naprawić! On już tu nie wróci! Jesteśmy skończeni w kręgach operowych, nikt nie zechce więcej przyjść!
— Wiesej co? — wymamrotał głos za jego plecami.
Kubeł odwrócił się.
— Och, senor Basilica — zawołał. — Nie zauważyłem pana. Myślałem tylko… Mam nadzieję, że nie uważa pan tego za typowe…