Basilica spoglądał poprzez niego. Chwiał się lekko na boki. Miał na sobie podartą koszulę.
— Ktoś…
— Słucham?
— Ktoś… walnął mie w głowę — oznajmił tenor. — Chcem wody…
— Ale przecież… ma pan zaraz… zaśpiewać, prawda? — Kubeł chwycił oszołomionego tenora za kołnierz i chciał przyciągnąć do siebie, ale w efekcie oderwał się tylko od podłogi, kończąc z butami na poziomie kolan Basiliki. — Proszę powiedzieć… że jest pan teraz… na scenie! Błagam!
Nawet w stanie oszołomienia Enrico Basilica vel Henry Slugg dostrzegł w tym zdaniu zasadniczy dychotomiczny konflikt. Postanowił trzymać się rzeczy pewnych.
— Ktoś walnął mie w korytarzu… — oświadczył.
— To nie pan tam jest?
Basilica zamrugał niepewnie.
— Nie ja?
— Ma pan za chwilę odśpiewać ten słynny duet!
Kolejna myśl przeszła chwiejnie pod poszkodowaną czaszką tenora.
— Mam? — upewnił się. — I dobrze… Już się czesze… Nie miałem okazji się słyszeć…
Westchnął uszczęśliwiony i padł sztywno na plecy.
Kubeł oparł się o kolumnę. Nagle jego czoło przeorały głębokie zmarszczki. W najlepszej tradycji spóźnionego kojarzenia popatrzył na nieprzytomnego tenora i policzył na palcach do jednego. Potem obejrzał się na scenę i policzył na palcach do dwóch.
Czuł, że niepowstrzymanie zbliża się czwarty wykrzyknik.
Sceniczny Enrico Basilica zwrócił maskę w jedną, potem w drugą stronę. Za prawą kulisą Kubeł szeptał coś grupie maszynistów. Za lewą czekał André, tajny pianista, w towarzystwie wielkiego trolla.
Wyszedł na środek sceny — gruby śpiewak w czerwonym kostiumie — i rozpoczęło się preludium słynnego duetu. Publiczność się uspokoiła. Zabawy i gierki wśród chóru mogą się zdarzyć — może nawet są elementem libretta — ale przecież za to teraz płacili pieniądze. O to wszystkim chodziło.
Agnes patrzyła, jak Christine zbliża się do tenora. Wreszcie spostrzegła, że coś się nie zgadza. Owszem, był gruby, w stylu poduszki wciśniętej pod koszulę, ale nie poruszał się jak Basilica. Basilica stąpał lekko, jak często ludzie tędzy, sprawiając wrażenie ledwie uwiązanego balonika.
Zerknęła na nianię Ogg, która również przyglądała mu się z uwagą. Nigdzie nie dostrzegła babci Weatherwax, co prawdopodobnie znaczyło, że jest gdzieś całkiem blisko.
Wyczekiwanie publiczności ciążyło wszystkim. Uszy otwierały się jak płatki kwiatów. Czwarta ściana sceny — wielka, czarna, ssąca ciemność zewnętrzna — była studnią ciszy błagającą, by ją wypełnić.
Christine szła ku niemu całkiem beztrosko. Christine weszłaby beztrosko nawet do paszczy smoka, gdyby był na niej napis mówiący „Absolutnie bezpieczne, słowo”… A w każdym razie gdyby ten napis wydrukowano dużymi, łatwo czytelnymi literami.
Zdawało się, że nikt nawet nie próbuje nic zrobić.
To rzeczywiście był słynny duet. I bardzo piękny. Agnes wiedziała o tym najlepiej — śpiewała go całą noc.
Christine ujęła fałszywego Basilicę za rękę. Orkiestra zagrała pierwsze takty. Christine otworzyła usta…
— Przerwać natychmiast!
Agnes włożyła w ten okrzyk wszystkie siły. Żyrandol brzęknął.
Orkiestra ucichła, wyhamowując w serii zgrzytów i pisków.
Wśród gasnących akordów i konających ech przedstawienie zostało przerwane.
Walter Plinge siedział w półmroku rozjaśnionym blaskiem świec. Ręce splótł na kolanach. Nieczęsto się zdarzało, żeby nie miał nic do roboty, ale kiedy już nie miał nic do roboty, to nic nie robił.
Podobało mu się tu na dole. Wszystko było znajome. Odgłosy opery sączyły się z góry, stłumione wprawdzie, ale to nie szkodzi. Walter Plinge znał każde słowo, każdą nutę, każdy krok każdego tańca. Rzeczywistych przedstawień potrzebował tylko tak, jak zegar swojego mechanizmu wychwytowego — pomagały mu ładnie i równo tykać.
Pani Plinge uczyła go czytać na starych programach. Stąd wiedział, że jest elementem tych przedstawień. Ale wiedziałby nawet bez tego. Kiedy ząbkował, gryzł hełm z rogami. Pierwsze łóżko, jakie pamiętał, to był ten sam batut, którego użyła donna Gigli w słynnym incydencie Skaczącej Gigli.
Walter Plinge żył operą. Oddychał jej ariami, malował jej dekoracje, zapalał jej światła, myl jej podłogi i czyścił jej buty. Opera wypełniała w nim te miejsca, które inaczej pozostałyby puste.
A teraz ktoś przerwał przedstawienie.
Jednak cała energia, wszystkie spiętrzone emocje wzbierające wraz ze spektaklem — krzyki, lęki, nadzieje i pragnienia — płynęły dalej niczym ciało wyrzucone z wraku.
Ten straszliwy pęd uderzył w Waltera Plinge niczym fala przypływu trafiająca brzeg filiżanki.
Poderwał go z krzesła i cisnął na stare dekoracje.
Walter osunął się i zwinął w kłębek na podłodze; zatykał mocno uszy, by nie słyszeć nagłej, nienaturalnej ciszy.
Jakaś sylwetka wysunęła się z cienia.
Babcia Weatherwax nigdy nie słyszała o psychiatrii, a gdyby nawet słyszała, nie chciałaby mieć z nią nic wspólnego. Są pewne sztuki czarne nawet dla czarownicy. Praktykowała głowologię — praktykowała tak długo, aż osiągnęła w niej mistrzostwo. I chociaż między psychiatrą a głowologiem może istnieć powierzchowne podobieństwo, w praktyce różnią się zasadniczo. Kiedy psychiatra ma do czynienia z pacjentem, który wierzy, że ściga go wielki i straszny potwór, będzie się starał go przekonać, że potwory nie istnieją. Babcia da komuś takiemu stołek, żeby na nim stanął, i bardzo gruby kij.
— Wstań, Walterze Plinge — powiedziała.
Walter stanął. Wpatrywał się prosto przed siebie.
— Przerwali! Przerwali! Przerwanie przedstawienia sprowadza nieszczęście! — powtarzał chrapliwie.
— Ktoś powinien znowu je zacząć.
— Nie wolno przerywać przedstawienia! To przedstawienie!
— Tak. I ktoś powinien znowu je zacząć, Walterze Plinge.
Zdawało się, że jej nie słyszy. Bezmyślnie przekładał kartki z nutami, przesuwał stosy dawnych programów. Położył dłoń na klawiaturze fisharmonii i zagrał kilka neurotycznych nut.
— Nie można przerywać. Przedstawienie musi trwać…
— Pan Salzella chce przerwać przedstawienie. Prawda, Walterze?
Walter gwałtownie uniósł głowę. Ciągle patrzył w pustkę przed sobą.
— Niczego nie widziałeś, Walterze Plinge! — powiedział głosem tak podobnym do Salzelli, że babcia aż uniosła brew. — A gdybyś próbował opowiadać jakieś kłamstwa, trafisz do więzienia, a ja dopilnuję, żeby twoja matka miała bardzo poważne kłopoty!
Babcia skinęła głową.
— Dowiedział się o Upiorze, tak? — spytała. — Tym Upiorze, który się pojawia, kiedy ma na twarzy maskę… Prawda, Walterze Plinge? I pomyślał, że może to wykorzystać. A kiedy przyjdzie czas na schwytanie Upiora… to proszę, oto jest Upiór do chwytania. A najlepsze, że wszyscy uwierzą. Będą się czuli winni, ale uwierzą. Nawet Walter Plinge nie będzie pewny, bo jego umysł jest całkiem poplątany.
Babcia nabrała tchu.
— Poplątany, ale nie skrzywiony. — Westchnęła. — No cóż, sprawy muszą się teraz wyjaśnić. Nie ma innego wyjścia.
Zdjęła kapelusz i sięgnęła do jego czubka.
— Mogę ci to powiedzieć, Walterze — rzekła — ponieważ nie zrozumiesz i nie będziesz pamiętał. Żyła kiedyś niegodziwa czarownica, którą nazywali Czarną Aliss. Budziła przerażenie i grozę. Nigdy nie było gorszej niż ona, nigdy nie było potężniejszej. Aż do teraz. Bo widzisz, mogłabym napluć jej w oko i ukraść jej zęby. Ponieważ nie odróżniała Dobra od Zła, wszystko pomieszała i to był jej koniec. Bo widzisz, kiedy umiesz odróżnić Dobro od Zła, to nie możesz wybrać Zła. Nie możesz tak zrobić i żyć dalej. Dlatego… gdybym była złą czarownicą, mogłabym sprawić, że mięśnie Salzelli zwrócą się ku jego kościom i połamią je wszystkie… gdybym była złą czarownicą. Mogłabym sięgnąć mu do głowy i zmienić kształt, w jakim sobie siebie wyobraża, a on padłby na to, co kiedyś było kolanami, i błagał, żeby zamienić go w żabę… gdybym była złą czarownicą. Mogłabym zostawić go z umysłem jak jajecznica, słuchającego kolorów i słyszącego zapachy… gdybym była złą czarownicą. O tak…