Niania chuchnęła w dłonie.
— Jedno się udało — powiedziała. — Żyrandol nie spadł. Martwiłam się o to, jak tylko go zobaczyłam. Za dramatycznie wyglądał, żeby miało mu to wyjść na dobre. Pierwsza rzecz, jaką bym strąciła, gdybym była wariatką.
— Tak.
— Nie mogłam znaleźć Greeba. Od wczorajszego wieczoru…
— Dobrze.
— Ale zawsze w końcu wraca.
— Niestety.
Zastukały podkowy i dyliżans wyjechał zza zakrętu.
Zatrzymał się.
Woźnica szarpnął lejce, zawrócił ostro i zniknął znowu.
— Esme… — odezwała się po chwili niania.
— Tak?
— Jakiś człowiek i dwa konie wyglądają zza rogu. — Podniosła głos. — Chodźcie! Wiem, że tam jesteście! Już siódma, dyliżans powinien odjeżdżać! Masz bilety, Esme?
— Ja?
— Aha — mruknęła smętnie niania. — Czyli nie mamy osiemdziesięciu dolarów na bilety?
— A co masz wciśnięte za gumkę? — spytała babcia.
Powóz zbliżał się ostrożnie.
— Obawiam się, że nic, co byłoby legalnym środkiem płatniczym dla celów podróży.
— W takim razie… nie, nie stać nas na bilety.
Niania westchnęła.
— Co tam, wykorzystam swój urok.
— Czeka nas długa droga piechotą — stwierdziła babcia.
Dyliżans podjechał. Niania z niewinnym uśmiechem podeszła do woźnicy.
— Dzień dobry, mój panie!
Obrzucił ją trochę lękliwym, ale przede wszystkim podejrzliwym wzrokiem.
— A jest dobry?
— Żywimy pragnienie podróży do Lancre, niestety jednak sytuacja nasza jest dość kłopotliwa w regionie bieliźnianym.
— A jest?
— Ale jesteśmy czarownicami i możemy chyba zapłacić za podróż, na przykład lecząc wszelkie krępujące dolegliwości, jakie mogłyby ci dokuczać.
Woźnica zmarszczył brwi.
— Nie zabiorę was za darmo, staruchy. I nie mam żadnych krępujących dolegliwości.
Zbliżyła się babcia.
— A ile chciałbyś mieć? — zapytała.
Deszcz szumiał na równinach. Nie była to przerażająca, ramtopowa burza z piorunami, ale leniwy, natrętny deszcz z nisko zawieszonych chmur, podobny raczej do utuczonej mgły. Towarzyszył im przez cały dzień.
Czarownice miały powóz tylko dla siebie. Kilka osób otwierało drzwiczki, kiedy czekały na odjazd, ale z jakiejś przyczyny wszyscy chętni uznawali nagle, że ich plany podróżne na ten dzień nie obejmują jazdy dyliżansem.
— Niezłe mamy tempo — stwierdziła niania. Odsunęła zasłonę i wyjrzała przez okienko.
— Pewnie woźnica się spieszy.
— Tak, chyba tak.
— Zamknij okno. Robi się wilgotno.
— Słusznie.
Niania chwyciła pasek zasłony, ale nagle wysunęła głowę na deszcz.
— Stać! Stać! Woźnica, zatrzymać powóz!
Dyliżans zahamował w strugach błota.
Niania otworzyła drzwiczki.
— No wiesz! Próbowałeś dojść piechotą do domu? W taką pogodę? Mogłeś się na śmierć przeziębić!
Deszcz i mgła wpadały do wnętrza. Po chwili przemoczony kształt wczołgał się do powozu i zniknął pod siedzeniem, pozostawiając za sobą małe kałuże.
— Próbował być niezależny — stwierdziła niania. — Zuch.
Dyliżans ruszył dalej. Babcia wyglądała na nieskończone ciemniejące pola i nieustającą mżawkę. Zauważyła jeszcze jedną postać brnącą powoli błotnistą drogą, która w końcu doprowadzi ją do Lancre. Przejeżdżając obok, powóz ochlapał ją rzadką mazią.
— To prawda. Być niezależnym to piękny cel — stwierdziła, zaciągając zasłony.
Drzewa stały już nagie, gdy babcia Weatherwax powróciła do swojej chatki. Wiatr nawiał pod drzwi drobne gałązki i nasiona. Sadza sypała się z komina. Chatka, zawsze jakby trochę organiczna, zbliżyła się nieco do swych korzeni w glinie.
Były sprawy, którymi babcia musiała się zająć, więc się zajęła. Trzeba było wymieść liście i ułożyć pod okapem zapas drewna. Umocowany za ulami rękaw wskazujący wiatr był podarty przez jesienne wichury i wymagał cerowania. Trzeba zdobyć siano dla kóz, zebrać jabłka i ułożyć je na stryszku. Ścianom przydałoby się bielenie.
Jednak było coś, co musiała załatwić przede wszystkim. W efekcie dalsze prace okażą się trudniejsze, ale nie ma na to rady. Nie można zaczarować żelaza. I nie można chwycić miecza tak, by nie zranił. Gdyby to podważyć, zachwiałby się porządek świata.
Babcia zaparzyła sobie herbaty, po czym znowu zagotowała wodę. Z pudełka na komodzie wyjęła garść ziół, wrzuciła je do misy i zalała wrzątkiem. Obok misy przygotowała czysty bandaż. Nawlokła bardzo ostrą igłę i położyła ją przy bandażu. Z małego słoiczka nabrała palcem trochę zielonej maści i rozsmarowała ją na kwadracie płótna.
To już chyba wszystko.
Usiadła i oparła rękę o blat, dłonią do góry.
— Dobrze — powiedziała, nie zwracając się do nikogo konkretnego. — Teraz mam już czas.
Trzeba było przesunąć wygódkę, a tę pracę babcia wolała wykonywać sama. Z wykopania głębokiej dziury czerpała jakąś wyjątkową satysfakcję. To takie… nieskomplikowane. Wobec dziury w ziemi człowiek dokładnie wie, na czym stoi. Ziemia nie miewa dziwacznych pomysłów, nie wierzy, że ludzie są przyzwoici tylko dlatego, że mają silny uścisk ręki i patrzą prosto w oczy. Ziemia leży tylko i czeka, aż ktoś ją przerzuci. A kiedy już człowiek skończy, może sobie siedzieć i rozkoszować się miłą, spokojną świadomością, że miną długie miesiące, zanim będzie musiał zrobić to ponownie.
Stała właśnie na dnie otworu, kiedy padł na nią cień.
— Dzień dobry, Perdito — powiedziała, nie patrząc w górę.
Podniosła kolejną łopatę ziemi na wysokość głowy i przerzuciła przez krawędź.
— Wróciłaś odwiedzić rodziców, co?
Wbiła łopatę w glinę na dnie, skrzywiła się i przycisnęła ją stopą.
— Myślałam, że świetnie sobie radzisz w Operze — mówiła dalej. — Oczywiście, nie jestem w tych sprawach ekspertem. Ale miło popatrzeć na młodych ludzi, którym udaje się znaleźć szczęście w wielkim mieście.
Teraz spojrzała w górę z szerokim, przyjaznym uśmiechem.
— Widzę też, że zrzuciłaś trochę wagi. — Słowa wręcz ociekały niewinnością jak karmelem.
— Trochę… ćwiczyłam — wyjaśniła Agnes.
— Ćwiczenia to świetny pomysł, naturalnie. — Babcia wróciła do kopania. — Chociaż mówią, że nie należy przesadzać. Kiedy wracasz?
— Ja… jeszcze nie zdecydowałam.
— No wiesz, nie zawsze opłaca się wszystko z góry planować. Człowiek nie powinien się za bardzo wiązać, zawsze to powtarzam. Mieszkasz u mamy?
— Tak.
— Bo wiesz, chatka Magrat ciągle stoi pusta. Zrobiłabyś nam wszystkim przysługę, gdybyś ją trochę przewietrzyła. Wiesz… dopóki tu jesteś.
Agnes milczała. Żadna odpowiedź nie przychodziła jej do głowy.
— To zabawne… — Babcia okopywała jakiś szczególnie kłopotliwy korzeń. — Nie każdemu bym się przyznała, ale właśnie wczoraj myślałam, jak to byłam kiedyś młoda i nazywałam siebie Endemonidią…
— Naprawdę? Kiedy?
Babcia otarła czoło zabandażowaną dłonią, pozostawiając glinianoczerwoną smugę.
— Och, przez jakieś trzy, cztery godziny — odparła. — Niektóre imiona się nie trzymają. Nigdy nie wybieraj sobie imienia, z którym nie możesz szorować podłogi.
Wyrzuciła z otworu łopatę.
— Pomóż mi wyjść, dobrze?