Czy jedyną alternatywę stanowiły czarownice? Wyczuwała ich zainteresowanie sobą — wyczuwała w sposób, jakiego nie potrafiłaby określić. Przypominało to uczucie, kiedy człowiek wie, że ktoś go obserwuje. Co prawda kilka razy zauważyła, że niania Ogg rzeczywiście obserwuje ją krytycznie, jak ktoś, kto zamierza kupić używanego konia.
Wiedziała, że ma pewien talent. Czasami odgadywała coś, co dopiero miało się zdarzyć, choć zawsze dostatecznie niejasno, żeby wizja była całkiem nieprzydatna — dopiero po fakcie… Miała też głos. Zdawała sobie sprawę, że te zdolności nie są całkiem naturalne. Zawsze lubiła śpiewać, a głos jakoś wykonywał wszystko, czego od niego chciała.
Ale widziała też, jak żyją czarownice. Pewnie, niania Ogg jest znośna — całkiem miłe stare pudło. Ale pozostałe były dziwne, leżące w poprzek świata, zamiast równolegle, jak należy i jak to czynią wszyscy inni. Matula Dismass, która widziała przyszłość i przeszłość, ale była całkiem ślepa na teraźniejszość… Albo Millie Hopwood spod Kromki, która się jąkała i oczy jej ciągle łzawiły. A już babcia Weatherwax…
Tak… Najlepsze zajęcie na świecie? Być wiecznie skwaszoną staruchą bez przyjaciół?
I stale szukały takich dziwacznych osób jak one same.
Ale Agnes Nitt będą szukać na próżno.
Miała już dość życia w Lancre, dość czarownic, a przede wszystkim dość bycia Agnes Nitt. Uciekła.
Zdawało się, że niania Ogg nie ma budowy odpowiedniej do biegów, jednak zaskakująco prędko pokonywała dystans. Jej ciężkie buty wyrzucały w górę tumany liści.
W górze krzyczały gęsi. Następny klucz przepłynął po niebie, ścigając lato z taką prędkością, że prawie nie poruszały skrzydłami w balistycznym pędzie.
Chatka babci Weatherwax wyglądała na opuszczoną. Wzbudzała uczucie wyjątkowej pustki.
Niania obiegła ją i przez kuchenne drzwi wpadła do wnętrza, tupiąc pokonała schody, spostrzegła wychudzoną postać na łóżku, błyskawicznie wyciągnęła wnioski, sięgnęła na marmurową toaletkę po dzbanek z wodą, podbiegła…
Dłoń wystrzeliła w górę i chwyciła ją za przegub.
— Chciałam się zdrzemnąć. — Babcia otworzyła oczy. — Przysięgam, Gytho, że wyczuwałam cię już o milę stąd.
— Musimy zaparzyć herbatę, ale szybko! — rzuciła niania, niemal obezwładniona ulgą.
Babcia Weatherwax była aż nadto inteligentna, więc nie próbowała nawet o nic pytać.
Ale z parzeniem herbaty nie można się spieszyć. Niania Ogg przestępowała z nogi na nogę, patrząc, jak babcia dmucha w ogień, jak wyławia z wiadra małe żabki, gotuje wodę i czeka, aż suszone liście naciągną.
— Nic nie mówię — oświadczyła niania, siadając w końcu. — Nalej filiżankę, to wszystko.
Na ogół czarownice pogardzają wróżeniem z fusów. Herbaciane fusy nie są wyjątkowe w swej wiedzy, co niesie przyszłość. Służą właściwie tylko jako punkt, na którym wzrok może spocząć, gdy umysł zajmuje się resztą. Praktycznie rzecz biorąc, może je zastąpić cokolwiek. Błoto w kałuży, kożuch na mleku… Niania Ogg potrafiła dostrzec przyszłość w pianie na kuflu z piwem. Przyszłość ta nieodmiennie ukazywała, że niania wypije odświeżający kufelek, za który prawie na pewno nie będzie musiała płacić.
— Pamiętasz młodą Agnes Nitt? — spytała niania, gdy babcia szukała mleka.
Babcia zawahała się.
— Agnes, która udaje Perditę?
— Perditę X. — poprawiła niania. Ona przynajmniej szanowała cudze prawo do tworzenia nowych osobowości.
Babcia wzruszyła ramionami.
— Gruba dziewucha. Świetne włosy. Przy chodzeniu zwraca stopy na zewnątrz. Śpiewa w lesie. Ma dobry głos. Czyta książki. Mówi „choroba” zamiast przekleństw. Rumieni się, kiedy ktoś na nią spojrzy. Nosi czarne koronkowe rękawiczki z uciętymi palcami.
— Pamiętasz, rozmawiałyśmy kiedyś o tym, że może być… odpowiednia.
— Och, jest w niej to właściwe odchylenie ducha, masz rację — przyznała babcia. — Ale… to bardzo nieszczęśliwe imię.
— Jej ojciec miał na imię Terminal — stwierdziła w zadumie niania. — Było ich trzech braci: Primal, Medial i Terminal. Obawiam się, że rodzina miała kłopoty z edukacją.
— Chodziło mi o Agnes. To imię zawsze jakoś mi się kojarzy z kłaczkami z dywanu.
— Pewnie dlatego zaczęła się nazywać Perditą.
— Jeszcze gorzej.
— Masz ją już przedstawioną w myślach?
— Tak, chyba tak.
— Dobrze. No to spójrzmy na te fusy.
Babcia spojrzała.
Nie było w nich nic szczególnie dramatycznego, może dlatego że niania zbudowała napięcie i zwiększyła oczekiwania. Ale mimo to babcia syknęła przez zęby.
— No, no, coś podobnego…
— Widzisz? Widzisz?
— Tak.
— Jakby… czaszka?
— Tak.
— A te oczy? O mało co bym się po… Wściekle mnie zdumiały te oczy, słowo daję.
Babcia spokojnie odstawiła filiżankę.
— Matka Agnes pokazała mi jej listy do domu — opowiadała niania. — Przyniosłam je tutaj. Naprawdę się martwię, Esme. Ona może się spotkać z czymś naprawdę niedobrym. To przecież dziewczyna z Lancre. Jedna z naszych. Zawsze powtarzam, że żadne kłopoty niestraszne, kiedy chodzi o kogoś z naszych.
— Herbaciane fusy nie znają przyszłości — przypomniała cichym głosem babcia. — Wszyscy o tym wiedzą.
— Fusy nie wiedzą.
— A kto byłby takim durniem, żeby tłumaczyć cokolwiek kupce suszonych liści?
Babcia Weatherwax przyjrzała się listom od Agnes. Były napisane starannym, okrągłym pismem kogoś, kto uczył się liter, kopiując je na tabliczce, a potem nie pisał już tak dużo, by zmieniło mu to charakter. Ten ktoś także bardzo porządnie przed pisaniem rysował ołówkiem na papierze delikatne linijki.
Kochana Mamo! Mam nadzieją, że list znajdzie cię w dobrym zdrowiu, w jakim mnie opuszcza. Jestem już w Ankh-Morpork i wszystko układa się dobrze. Nikt mnie jeszcze nie napadł! Mieszkam przy ulicy Melasowej pod numerem 4. Pokój jest całkiem…
Babcia wzięła następny.
Kochana Mamo! Mam nadzieją, że jesteś zdrowa. Wszystko idzie dobrze, ale pieniądze płyną tutaj jak woda. Trochę śpiewam w tawernach, ale nie zarabiam dużo, więc poszłam do Gildii Szwaczek, żeby dostać pracę krawcowej. Wzięłam parę robótek, żeby im pokazać, i powiem jedno: byłabyś ZDUMIONA…
I następny…
Kochana Mamo! Wreszcie jakieś dobre wieści. W przyszłym tygodniu są przesłuchania w gmachu Opery…
— Co to jest opera? — zapytała babcia Weatherwax.
— Coś takiego jak teatr, tylko że śpiewają — wyjaśniła niania Ogg.
— Ach, teatr… — mruknęła posępnie babcia.
— Nasz Nev mi wytłumaczył. Ani słowa normalnie, tylko śpiewają w zagranicznych językach. Nic nie mógł zrozumieć.
Babcia odłożyła listy.
— No tak, ale wasz Nev wielu rzeczy nie może zrozumieć. A co właściwie robił w tym operowym teatrze?
— Zwijał ołów z dachu — odparta z zadowoleniem niania. To nie była kradzież, jeśli robił to ktoś z Oggów.
— Niewiele wynika z tych listów poza tym, że zdobywa edukację — stwierdziła babcia. — Ale to jeszcze nie…
Ktoś nieśmiało zapukał do drzwi. Był to Shawn Ogg, najmłodszy syn niani, a także całość służby cywilnej i publicznej Lancre. W tej chwili miał na piersi odznakę listonosza. Lancrańska służba pocztowa polegała na zdjęciu torby listów z gwoździa, gdzie wieszał ją woźnica dyliżansu, i dostarczeniu ich do odległych domostw, kiedy Shawn znalazł wolną chwilę. Co prawda wielu obywateli miało zwyczaj osobiście zjawiać się przy drzewie i grzebać w worku, póki nie znaleźli jakiegoś listu, który im się spodobał.