Z szacunkiem dotknął hełmu na powitanie babci Weatherwax.
— Mam dużo listów, mamo — zwrócił się do niani Ogg. — Wszystkie są adresowane do… no, może lepiej sama zobacz.
Niania wzięła podany plik przesyłek.
— „Czarownica z Lancre” — przeczytała głośno.
— Czyli to do mnie — uznała babcia i stanowczo wyjęła jej listy z ręki.
— Aha. No tak… Lepiej już pójdę… — Niania cofała się do drzwi.
— Ciekawe, czemu ludzie do mnie piszą? — zastanawiała się babcia, otwierając kopertę. — Chociaż przypuszczam, że wieści się rozchodzą…
Zaczęła czytać.
— „Droga Czarownico, chciałabym tylko powiedzieć, jak bardzo jestem wdzięczna za przepis na Słynną Zapiekankę z Marchwi i Ostryg. Mój mąż…”.
Niania Ogg była już w połowie ścieżki, kiedy jej buty nagle stały się zbyt ciężkie, by je unieść.
— Gytho Ogg! Wracaj tu natychmiast!
Agnes spróbowała jeszcze raz. Nikogo w Ankh-Morpork nie znała i chciała z kimś porozmawiać, nawet jeśli ten ktoś nie słuchał.
— Myślę, że przybyłam tutaj głównie z powodu czarownic — oświadczyła.
Christine odwróciła się z oczami szeroko otwartymi ze zdumienia. Ustami również. Przypominała bardzo ładną kulę bilardową.
— Czarownice?! — szepnęła.
— Tak — potwierdziła ze znużeniem Agnes. Czarownice zawsze ludzi fascynowały. Powinni pomieszkać trochę w ich sąsiedztwie, pomyślała.
— Rzucają zaklęcia i latają wszędzie na miotłach?!
— O tak.
— Nic dziwnego, że uciekłaś!!
— Co? Och… nie, to nie tak. Znaczy, one nie są złe. To coś… coś o wiele gorszego.
— Gorsze niż złe?!
— Uważają, że wiedzą, co jest dla człowieka najlepsze.
Christine zmarszczyła czoło, jak zwykła czynić, kiedy tylko rozważała problem bardziej skomplikowany niż „jak ci na imię?”.
— To nie jest chyba takie stra…
— Wtrącają się we wszystko! Wydaje im się, że skoro mają rację, to tak jakby postępowały dobrze! I właściwie nie rzucają prawdziwych czarów. Tylko oszukują ludzi i są sprytne! Myślą, że wolno im robić, na co tylko mają ochotę!
Jej emocje zaskoczyły Christine.
— Och, to straszne!! Chciały, żebyś coś zrobiła?!
— Chciały, żebym czymś się stała. Ale ja nie mam zamiaru!
Christine przyglądała się jej przez chwilę. A potem odruchowo zapomniała o wszystkim, co przed chwilą usłyszała.
— Chodźmy!! — zawołała. — Rozejrzymy się!!
Niania Ogg wyjęła coś podłużnego owiniętego w papier. Babcia przyglądała się jej surowo, z rękami skrzyżowanymi na piersi.
— Rozumiesz — mamrotała niania pod jej laserowym spojrzeniem — mój zmarły mąż, pamiętam, powiedział kiedyś po kolacji… Tak powiedział: „A wiesz, mamuśko, szkoda by było, żeby wszystko, co wiesz, przeminęło razem z tobą. Czemu nie zapiszesz tego i owego?”. Więc zanotowałam coś czasem w wolnej chwili, a potem pomyślałam, że miło by było załatwić to jak należy, więc posłałam wszystko do ludzi od Almanachu w Ankh-Morpork, prawie nic ode mnie nie wzięli, a jakiś czas temu przysłali mi to… Myślę, że nieźle się sprawili, zadziwiające, że potrafią tak równo zapisać wszystkie litery…
— Napisałaś książkę — rzekła babcia.
— Tylko kucharską — usprawiedliwiała się niania takim tonem, jakby powoływała się na dotychczasową niekaralność.
— A co ty możesz wiedzieć o kuchni? Przecież już właściwie nie gotujesz.
— Przygotowuję dania specjalne.
Babcia przyjrzała się spornemu tomowi.
— „Pikuantne rozkosze” — przeczytała głośno. — Dzieło Czarownicy z Lancre. Ha! A niby czemu nie podpisałaś tego własnym imieniem? Książki muszą mieć wpisane imię, żeby wszyscy wiedzieli, kto zawinił.
— To mój psydonym artystyczny — wyjaśniła niania. — Pan Kozaberger z Almanachu powiedział, że tak jest bardziej tajemniczo.
Ostry wzrok babci padł na drobny tekst u samego dołu zadrukowanej gęsto okładki, gdzie napisano: „Wydanie CXXVII. Ponad dwadzieścia tysięcy sprzedanych exemplarzy. Pół dolara”.
— Posłałaś im jakieś pieniądze, żeby to wydrukowali? — zapytała.
— Tylko parę dolarów. I wściekle dobrze je wykorzystali, nie ma co. Zresztą potem odesłali mi te pieniądze, ale pomylili się i dostałam o trzy dolary więcej.
Babcia Weatherwax czytała z pewną niechęcią, ale liczyła bezbłędnie. Zakładała, że wszystko, co napisano, prawdopodobnie jest kłamstwem, i odnosiło się to również do liczb. Liczb używają tylko ludzie, którzy próbują wykręcić jakiś numer.
Myśląc o liczbach, bezgłośnie poruszała wargami.
— Aha — powiedziała spokojnie. — I to wszystko? Nigdy więcej tam nie pisałaś?
— Nigdy w życiu. Trzy dolary, rozumiesz. Mogliby mi jeszcze odpisać, że chcą je z powrotem.
— Rozumiem.
Babcia wciąż przebywała w świecie liczb. Zastanawiała się, ile kosztuje wydrukowanie książki. Pewnie niedużo; mają takie jakby prasy, które wykonują ciężką robotę.
— W końcu sporo różnych rzeczy można zrobić z trzema dolarami — dodała niania.
— Słusznie. Nie masz może ołówka? W końcu jesteś niby pisarką i w ogóle.
— Mam tabliczkę.
— Podaj mi.
— Trzymam ją przy sobie, na wypadek jakbym nagle obudziła się w nocy i wpadł mi do głowy pomysł na nowy przepis.
— Dobrze — mruknęła babcia.
Rysik skrzypiał po tabliczce.
Papier musi trochę kosztować. I pewnie trzeba dodać komuś parę pensów, żeby go sprzedał…
Kanciaste cyfry tańczyły w kolumnach.
— Zrobię jeszcze herbaty, dobrze? — zapytała niania, zadowolona, że rozmowa dobiegła chyba spokojnego końca.
— Hmm?
Babcia patrzyła na wynik, który podkreśliła dwoma liniami.
— Ale podobało ci się pisanie?! — zawołała.
Niania Ogg wysunęła głowę zza drzwi spiżarni.
— O tak — zapewniła. — Pieniądze były bez znaczenia.
— Nigdy nie byłaś za dobra w liczbach, prawda?
Babcia ujęła końcowy wynik w kółko.
— Och, znasz mnie przecież, Esme — odparła wesoło niania. — Nie potrafiłabym odjąć pierdnięcia od talerza fasoli.
— To dobrze, bo moim zdaniem Kozaberger powinien ci zapłacić trochę więcej niż trzy dolary, jeśli jest jakaś sprawiedliwość na tym świecie.
— Pieniądze to nie wszystko, Esme. Zawsze powtarzam, że póki zdrowie dopisuje…
— Moim zdaniem, jeśli istnieje sprawiedliwość, będzie tego jakieś cztery do pięciu tysięcy dolarów — oświadczyła niegłośno babcia.
Ze spiżarni dobiegł głośny trzask.
— Czyli dobrze, że pieniądze są bez znaczenia. Inaczej byłoby naprawdę strasznie. Tyle znaczących pieniędzy…
Blada twarz niani wysunęła się zza drzwi.
— On przecież…
— Może trochę więcej — dodała babcia.
— To przecież…
— Wystarczy dodać, podzielić i gotowe.
Niania Ogg z przerażeniem i fascynacją wpatrywała się we własne palce.
— Przecież to…
Urwała. Jedyne słowo, jakie przychodziło jej do głowy, brzmiało „fortuna”, ale nie było odpowiednie. Czarownice nie funkcjonują w świecie ekonomii pieniężnej. Całe Ramtopy, wszyscy ich mieszkańcy radzili sobie, unikając komplikacji finansowych. Pięćdziesiąt dolarów — to była fortuna. Sto dolarów to… to… to… No, to dwie fortuny, tym właśnie jest sto dolarów.