Obserwowałem z uwagą jak Vornan-19 dokonuje inspekcji placu, a potem wchodzi niespiesznie po Hiszpańskich Schodach. Uśmiechnąłem się widząc podnieconego policjanta biegnącego za nim co sił, zdejmującego kurtkę i nagle padającego na ziemię jakby był rażony niewidzialnym piorunem.
Potem nastąpiła wymiana zdań między gościem a Horstem Kleinem. To już rozegrano bardziej pomysłowo. Skorzystano bowiem z usług samego Kleina, który rozmawiał z symulowanym obrazem przybysza. Młody Niemiec odgrywał własną partię, zaś komputer powtarzał to, co według Kleina mówił Vornan.
Sceneria uległa zmianie. Znaleźliśmy się nagle wewnątrz jakiegoś pomieszczenia, którego ściany i sufit zdobiła mozaika z wielokątów. Delikatna, termoluminescencyjna poświata rzucała nikły blask na twarze zgromadzonych. Vornan-19 dał się dobrowolnie aresztować, nikt bowiem nie był w stanie nawet go tknąć z powodu elektrycznych wyładowań, które natychmiast powalały napastnika. Przybysz został poddany gruntownemu przesłuchaniu. Mężczyźni stojący dookoła byli niepewni, wrodzy, zaskoczeni i wściekli. To była również symulacja. Nikt przecież nie myślał wówczas o nagrywaniu zeznań na żywo.
Vornan-19 płynną angielszczyzną powtórzył jeszcze raz wszystko to, co już powiedział Horstowi Kleinowi. Policjanci wciąż jednak wypytywali niestrudzenie o wszystkie fakty. Vornan spokojnie, jakby rozumiejąc ich nienawiść, parował zarzuty.
Kim był? Gościem. Skąd przybył? Z roku 2999. W jaki sposób? Dzięki systemowi transportu czasowego. W jakim celu przybył do nas? Aby na własne oczy obejrzeć czasy średniowiecza. Jack parsknął śmiechem.
— Niezłe. Uważa nas za średniowiecznych kmiotków!
— Mówi całkiem przekonująco — stwierdziła Shirley.
— To wszystko dzieło programistów — zauważyłem. — Jak na razie nie usłyszeliśmy ani jednego żywego słowa.
Ten stan rzeczy nie trwał jednak długo. Dziennikarz prowadzący program skwitował wypadki ostatnich dziesięciu dni w paru zdaniach, a następnie opowiedział ze szczegółami, jak Vornan-19 zajął najbardziej ekskluzywny apartament w wytwornym hotelu Via Vento, jak przyjmował tam wszystkich zainteresowanych swoją osobą, jak nabył ogromną szafę modnych fatałaszków, wynajmując na swe usługi jednego z najdroższych rzymskich krawców. Kwestia wiarygodności stała jakby na uboczu. Najbardziej zaskoczyła mnie łatwość, z jaką Rzym zaakceptował jego opowieść. Czy ludzie naprawdę uwierzyli, że przybył z przyszłości? Czy raczej była to jedynie zmowa z ich strony, nieszkodliwa gra?
Na ekranie pojawiły się grupki apokaliptystów stojące przed hotelem i nagle pojąłem, dlaczego ów żart spotkał się z tak życzliwym przyjęciem. Vornan-19 przynosił światu nadzieję. Akceptując go, ludzie akceptowali przyszłość. Apokaliptyści próbowali zanegować istnienie przyszłości. Obserwowałem ich z uwagą: groteskowe maski, pomalowane twarze, swobodne pozy, transparenty uniesione wysoko w górę, głośne okrzyki. RADUJCIE SIĘ! KONIEC JEST BLISKI! Grozili pięściami w stronę hotelowych okien i obrzucali budynek pojemnikami z płynną farbą. Chwilę później brudne mury ociekały strugami czerwieni i błękitu. Mężczyzna z przyszłości był wrogiem ich kultu. Społeczność żyjąca w strachu przed nadchodzącą zagładą, naturalną koleją rzeczy zwróciła swe twarze ku niemu, z nową nadzieją. W erze apokalipsy wszelkie cuda są mile widziane.
— Ubiegłej nocy w Rzymie — oznajmił spiker — Vornan-19 odbył swą pierwszą konferencję prasową. Pytania zadawało mu trzydziestu reporterów reprezentujących największe stacje informacyjne z całego świata.
Niespodziewanie obraz rozmyła fala bezładnych barw, z której po chwili wyłoniła się nagrana relacja z konferencji. Tym razem nie była to jednak symulacja. Vornan stał tam we własnej osobie, na żywo, pierwszy raz ukazując się moim oczom.
Byłem wstrząśnięty.
Nie potrafię znaleźć innego słowa. Przez wzgląd na moje późniejsze z nim kontakty, pozwólcie, że wyjaśnię pewną kwestię: z początku uważałem go jedynie za dość pomysłowego oszusta. Pusty śmiech mnie ogarniał, gdy słyszałem jego opowieści. Czułem niechęć do wszystkich, którzy — niezależnie od motywów — postanowili brać udział w tej idiotycznej zabawie. Jednak ten pierwszy raz, gdy ujrzałem przybysza, wywarł na mnie zupełnie nieoczekiwane wrażenie. Mężczyzna spoglądał z ekranu uważnym wzrokiem, spokojny i wypoczęty, zaś jego obecność wydawała się znaczyć coś więcej niż zdolny był przekazać trójwymiarowy obraz.
Był mężczyzną szczupłym, niewysokim, o wąskich ramionach, smukłej kobiecej szyi i zgrabnej głowie uniesionej dumnie do góry. Miał wyraziste rysy twarzy: wystające kości policzkowe, kanciaste skronie, mocny podbródek, wydatny nos. Czaszka była nieco zbyt duża w porównaniu z resztą ciała; wysoko sklepiona, dłuższa niż szersza, a budowa potylicy z pewnością zainteresowałaby niejednego frenologa z uwagi na nader ciekawe wybrzuszenia i guzy. Owe nadzwyczajne cechy budowy nie były jednak na tyle dziwaczne, aby wzbudzić sensację na ulicach wielkiego miasta.
Włosy miał krótko przycięte, szare tak samo jak oczy. Mógł liczyć od trzydziestu do sześćdziesięciu lat. Jego skóra była gładka. Nosił bladoniebieską tunikę, uszytą z prostotą, która świadczyła o doskonałym smaku, a szyję owinął apaszką w kolorze wiśni — jedynym kolorowym akcentem stroju. Sprawiał wrażenie opanowanego, dostojnego, czujnego, inteligentnego, czarującego i nieco wzgardliwego. Przed oczyma stanął mi od razu błękitny kot syjamski, który był niegdyś moim ulubieńcem.
Przybysz miał w sobie dwuznaczną zmysłowość rasowego kocura, a że każdy taki zwierzak posiada zagadkową domieszkę żeńskiego pierwiastka, również i Vornan tego nie uniknął, emanował aurą wypielęgnowanej pantery. Nie chcę przez to wcale powiedzieć, że był eunuchem albo bezpłciowcem, a raczej hermafrodytą, osobnikiem dwupłciowym, zdolnym czerpać i przynosić przyjemność każdemu i wszystkiemu. Pragnę tu podkreślić, że takie było moje pierwsze wrażenie, nieskażone jeszcze tym, co na temat Vornana odkryłem dopiero później.
Daną osobę charakteryzują głównie oczy i usta. Tam też skupiała się moc Vornana. Wargi miał wąskie, usta nieco zbyt szerokie, zęby bez skazy, uśmiech rażąco jasny. Błyskał nim niczym latarnia morska, emanując nieskończonym ciepłem i troską, by zgasić go niespodziewanie, tak że usta pozornie znikały, a cała uwaga obserwatora przenosiła się na zimne, przenikliwe oczy. Na osobowość Vornana składały się dwie zasadnicze cechy: nieustające pragnienie miłości, wyrażane przez olśniewający uśmiech oraz wyrachowana oziębłość, o czym świadczył kamienny blask oczu. Szarlatan czy nie, z pewnością był niezwykłym człowiekiem i mimo niechęci, jaką darzyłem wszelkiego rodzaju zgadywanki, czułem przemożną potrzebę oglądania go na żywo. Symulacja jego osoby, którą oglądałem parę chwil wcześniej, posiadała wszystkie te same cechy zewnętrzne co oryginał, lecz zagubiła gdzieś całą jego moc. Vornan na żywo emanował magnetyzmem, którego brakowało komputerowej kukle.
Kamera trzymała go na wizji przez prawie pół minuty — wystarczająco długo, aby zaobserwować frapującą łatwość, z jaką sterował uwagą. Później obiektyw objął resztę sali, ukazując zgromadzonych reporterów. Nigdy nie interesowałem się bohaterami ekranu, rozpoznałem więc jedynie paru z nich. Fakt, iż światowe gwiazdy dziennikarstwa uznały przybycie Vornana godnym uwagi, świadczył sam za siebie. Dowodził ogromnego wpływu, jaki wywarł ów człowiek na społeczność naszego globu, podczas gdy my gnuśnieliśmy na pustyni. Kamera zatoczyła półkole, ukazując symbole naszej ery gadżetów: agregat zasilający urządzenia nagrywające, tępy pysk komputerowego złącza, drąg, z którego zwisały mikrofony, sieć sensorów głębi, które umożliwiały trójwymiarową relację oraz niewielki laser cezowy występujący w roli reflektora. Zazwyczaj wszystkie te akcesoria były starannie maskowane, lecz tym razem grały rolę pierwszoplanową — pewnie aby pokazać, że i my, ludzie średniowiecza, również znamy parę bajerów.