Выбрать главу

— Wybaczcie — poprosił i wyszedł z pokoju. Wymieniliśmy z Shirley zakłopotane spojrzenia. Zagryzła wargę, szarpnęła niesforny kosmyk włosów i powiedziała cicho:

— Przepraszam, Leo. Wiem, co go gnębi, lecz muszę milczeć.

— Nie szkodzi. Ja też się chyba domyślam.

— Tak, ty jeden byłbyś w stanie.

Odsłoniła okno. Dostrzegłem Jacka stojącego na tarasie, wspartego na poręczy, pochylonego lekko naprzód i wpatrzonego w ciemniejącą pustynię. Błyskawica przecięła szczyty gór wznoszących się na zachodzie, a zaraz potem nadleciał podmuch porywistego wiatru. Strugi deszczu spłynęły po szybie. Jack pozostał bez ruchu, niczym posąg, pozwalając, by burza chłostała go z całą swą zaciętością. Pod stopami poczułem cichy pomruk domowego krwioobiegu. To pompy zaczęły wsysać deszczówkę do cystern; przyda się na później. Shirley podeszła bliżej i położyła mi dłoń na ramieniu.

— Boję się — szepnęła. — Leo, naprawdę się boję.

Czwarty

Przejdźmy się po pustyni — zaproponował Jack. — Chciałbym z tobą pogadać, stary.

Minęły dwa dni od telewizyjnej relacji z konferencji prasowej. Od tego czasu ekran pozostawał niemy, a całe napięcie opuściło dom, niczym fala odpływu. Zamierzałem następnego dnia wrócić do Irvine, bo praca pilnie mnie wzywała. Czułem także w głębi duszy, że Jack i Shirley powinni samotnie przezwyciężyć swoje problemy. W czasie ostatnich dwóch dni Jack odzywał się bardzo rzadko. Próbował dzielnie zapanować nad bólem promieniującym z otwartej rany. Jego zaproszenie zaskoczyło mnie mile.

— Shirley pójdzie z nami? — spytałem.

— Nie ma potrzeby. Wystarczy, że ruszymy w dwójkę.

Gdy odchodziliśmy, Shirley leżała na plecach z przymkniętymi oczyma, w południowym blasku, wystawiając swe gibkie ciało na pieszczotę słońca. Uszliśmy z Jackiem dobrą milę rzadko uczęszczaną ścieżyną. Piach wciąż był wilgotny po ulewnym deszczu, a skąpa roślinność wybuchła gwałtowną zielenią.

Jack przystanął w miejscu, gdzie trzy wysokie, połyskujące miką monolity utworzyły coś na kształt naturalnego Stonehenge. Klęknął przed jednym z głazów, by wyrwać kępę szałwii rosnącą obok. Gdy w końcu uporał się z rośliną, odrzucił ją i spytał poważnie:

— Leo, czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, dlaczego rzuciłem pracę na uniwersytecie?

— Wiesz przecież, że tak.

— Jak ci wówczas wyjaśniłem tę decyzję?

— Że utknąłeś w martwym punkcie — powiedziałem. — Że znudziła cię praca, że straciłeś wiarę w siebie i w fizykę, że pragniesz uciec wraz z Shirley do swego gniazdka, by pisać i rozmyślać.

Pokiwał głową.

— To było kłamstwo.

— Wiem.

— Ale nie do końca. Rzeczywiście pragnąłem umknąć i żyć poza granicami normalnego świata. Lecz kłamstwem była historia o martwym punkcie. Nic bardziej błędnego. Nie było żadnego martwego punktu i w tym tkwi cały problem. Bóg jeden wie, jak bardzo chciałem trafić ze swymi badaniami w ślepy zaułek. Lecz postrzegałem wszystko wyraźnie, aż do końcowego sukcesu. Odpowiedzi były w zasięgu ręki. Wszystkie odpowiedzi, Leo.

Dziwny skurcz szarpnął moim lewym policzkiem.

— I byłeś w stanie przerwać prace wiedząc, że jesteś tak blisko sukcesu?

— Tak.

Ponownie uklęknął przy wielkim głazie i zaczął i przesiewać piasek przez palce. Nie patrzył na mnie. Wreszcie rzekł:

— Zastanawiam się, czy był to akt moralnego zwycięstwa, czy też przejaw tchórzostwa? Jak myślisz, Leo?

— Sam odpowiedz na to pytanie.

— Wiesz dokąd zmierzały moje badania?

— Sądzę, że pierwszy zdałem sobie z tego sprawę — odparłem. — Lecz postanowiłem milczeć. Zrozumiałem, że sam musisz dokonać wyboru. Ani razu nie dałeś poznać, że dostrzegłeś szersze możliwości zastosowania swych prac. Sprawiałeś wrażenie, jakbyś uważał badania nad siłami wiążącymi atom za czysto teoretyczne rozważania.

— Bo tak było w istocie. Przez pierwsze półtora roku.

— A potem?

— Spotkałem Shirley, pamiętasz? Nie znała się zupełnie na fizyce. Socjologia, historia — to była jej domena. Wyjaśniłem Shirley o co chodzi w moich badaniach. Nie zrozumiała, więc użyłem prostszych terminów, a później jeszcze prostszych. Wyrażenie w słowach tego, co dotąd miało postać paru równań, było dla mnie przydatnym doświadczeniem. Wreszcie oznajmiłem, iż zamierzam zbadać i wyzwolić siły spajające atom. A ona wówczas spytała: „To oznacza, że będziemy mogli rozbijać atomy bez powodowania olbrzymich wybuchów?” „Zgadza się” odparłem. „Bralibyśmy trochę dowolnej materii i wyzwalali z niej energię zdolną zaspokoić potrzeby całej gospodarki”. Shirley spojrzała na mnie zaskoczona i spytała: „To oznaczałoby zagładę naszego systemu ekonomicznego, prawda?”

— Nigdy przedtem nie przyszła ci do głowy podobna konkluzja?

— Nigdy, Leo. Nigdy. Byłem tym wymizerowanym dzieciakiem z M.I.T., pamiętasz? Nie myślałem o wdrażaniu nowych technologii. Shirley wywróciła wszystko do góry nogami. Zacząłem mieć wątpliwości. Zadzwoniłem do biblioteki i zamówiłem kilka opracowań na temat inżynierii, a Shirley przyniosła podręczniki podstaw ekonomii. Wówczas zrozumiałem. Ktoś mógłby wykorzystać moje równania, aby dostarczyć światu nieograniczonych ilości energii. Ja przecież odkryłem drugie E = MC2. Przeraziłem się. Nie mogłem wziąć na siebie odpowiedzialności za zagładę świata. Niesiony pierwszym impulsem, chciałem biec do ciebie po radę.

— Dlaczego zrezygnowałeś? Jack wzruszył ramionami.

— Bo byłoby najłatwiej zwalić wszystko na ciebie. W każdym razie miałem świadomość, że z pewnością wiesz dokąd prowadzą moje badania. Skoro milczysz, to znaczy, że pragniesz, abym sam rozstrzygnął moralny dylemat. Poprosiłem więc o ten urlop na prace badawcze, trwoniłem czas na zabawie akceleratorem i rozmyślałem o sprawach, które dręczyły moje sumienie. Sam sobie zadawałem pytanie, jak bym postąpił na miejscu Oppenheimera, Fermiego i reszty chłopaków, którzy skonstruowali bombę atomową. Pracowali w czasie wojny, by unicestwić śmiertelnego nieprzyjaciela swego narodu. I nawet w takiej sytuacji mieli wątpliwości. Ja natomiast nie tworzyłem nic, co mogłoby ocalić społeczeństwo ludzkie przed wyraźnym, groźnym niebezpieczeństwem. Ja prowadziłem nikomu niepotrzebne badania, których wyniki po opublikowaniu wstrząsnęłyby strukturą ekonomiczną naszego świata. Byłem wrogiem ludzkości.

— Dzięki szeroko dostępnej przemianie form energii — rzekłem cicho — zniknęłyby głód, pragnienie, wielkie monopole…

— I nastałby także pięćdziesięcioletni okres chaosu, kiedy to nowy ład nabierałby realnych kształtów. Imię Jacka Bryanta stałoby się przekleństwem. Leo, nie potrafiłem podjąć tej decyzji. Nie byłem w stanie wziąć takiej odpowiedzialności na swe barki. Dopiero pod koniec trzeciego roku pobytu na uniwersytecie dokonałem wyboru. Rzuciłem pracę i przyjechałem tutaj. Popełniłem zbrodnię wobec nauki dla uniknięcia większego zła.

— I czujesz się winny?

— Oczywiście, że czuję się winny. Minione dziesięciolecie miało przynieść pokutę za tamtą haniebną ucieczkę. Zastanawiałeś się kiedyś, o czym będzie ta wielka książka, którą piszę?

— Wielokrotnie.

— To swego rodzaju esej autobiograficzny: apologia pro vita sua. Wyjaśniam tam wszystko: nad czym pracowałem, jak zrozumiałem prawdę, dlaczego wstrzymałem badania i co wtedy czułem. Ta książka to swego rodzaju sprawdzian moralnej odpowiedzialności wobec nauki. W specjalnym dodatku przytaczani pełen tekst moich teorii.