Dotarłem do Irvine o zmroku. Przycisnąłem kciuk do tabliczki umocowanej obok drzwi i wszedłem do środka. Po trzytygodniowej przerwie w wietrzeniu, cuchnęło stęchlizną. Widok znajomych stert papierów dodał mi jednak otuchy. Zdążyłem tuż przed deszczem. Chodziłem po pustych pokojach czując, że coś skończyło się definitywnie — było to uczucie podobne temu, jakie ogarnia człowieka w ostatni dzień lata. Znów byłem sam, wakacje minęły, blask arizońskiego słońca ustąpił pola smutnym mgłom kalifornijskiej zimy. Nie ujrzę już Shirley krzątającej się gorączkowo po domu ani Jacka roztaczającego przede mną swe niezrozumiałe teorie. Tym razem jednak powrót do domu niósł z sobą przeżycie znacznie boleśniejsze. Utraciłem bowiem silnego, trzeźwo myślącego przyjaciela z dawnych lat. Nowy Jack był już zupełnie innym człowiekiem. Gnębiony irracjonalnymi koszmarami, u wrót paranoi. Nawet spalona na brąz Shirley nie jawiła mi się już jako bogini. Reagowała na problemy jak normalna, zwykła kobieta, zatroskana sytuacją męża. Jechałem ku nim ze skołatanym sercem, pełen rozterek. Wróciłem wolny od wszelkich wątpliwości, lecz wizyta ta drogo mnie kosztowała.
Rozjaśniłem szyby i spojrzałem na falujący Pacyfik, na czerwonawą wstęgę plaży, na mleczne tumany mgły wirujące w poskręcanych sosenkach, które wyrastały z nieurodzajnej gleby. Odór stęchlizny zniknął gdzieś nagle i poczułem aromatyczny zapach morskiego powietrza, wessanego przez wentylatory. Wsadziłem muzyczną kostkę do odtwarzacza. Za chwilę z tysiąca miniaturowych głośników popłynął Bach. Nalałem trochę koniaku do szklanki. Przez chwilę siedziałem w milczeniu sącząc alkohol i pozwoliłem, by dźwięki spowiły moje ciało szczelnym kokonem. Poczułem dziwną błogość. Rankiem miałem znów rozpocząć beznadziejne badania. Moi przyjaciele cierpieli męczarnie. Światem wstrząsały wyczyny apokaliptystów, a na dodatek przybył jeszcze emisariusz z odległej przyszłości. Ale przecież po świecie zawsze krążą fałszywi prorocy, ludzie ciągle przeżywają tragedie łamiące im serca, a dobro nieustannie zmaga się ze złem i niewiarą. Nic w tym nowego. Nie należy się nad sobą rozczulać. Żyj nowym dniem, pomyślałem, stawiaj czoła wyzwaniom, nie myśl za wiele, rób co do ciebie należy i pokładaj nadzieję w przyszłym życiu, w lepszym świecie. Niezłe. Niechaj wstanie już świt.
Po chwili przypomniałem sobie, że powinienem znów podłączyć telefon. To był błąd.
Służba wie, że podczas pobytu w Arizonie przestaję istnieć dla świata. Wszelkie telefony są łączone z moją sekretarką, która samodzielnie podejmuje decyzje, bez uprzednich konsultacji ze mną. Lecz jeśli sprawa jest szczególnie ważna, dziewczyna pozostawia wiadomość w moim domowym aparacie, abym po powrocie mógł się od razu zapoznać z sytuacją. Gdy tylko włączyłem telefon, automatyczna sekretarka natychmiast głośno przypomniała o sobie. Rozległ się dzwonek, a ja machinalnie uruchomiłem zapis. Pociągła, sympatyczna twarz mojej asystentki pojawiła się na ekranie.
— Doktorze Garfield, jest piąty stycznia. Dziś odebrałam kilkanaście telefonów od Sanforda Kralicka, członka personelu Białego Domu. Pan Kralick nalegał, abym połączyła go z panem bezpośrednio. Posunął się nawet do gróźb. Gdy wreszcie przekonałam go, że nie może z panem rozmawiać, poprosił, aby zadzwonił pan do Białego Domu natychmiast po powrocie, bez względu na porę. Twierdził, że to sprawa niezwykłej wagi państwowej. Podaję jego numer…
Tu kończył się zapis. Nigdy dotąd nie słyszałem o panu Sanfordzie Kralicku, lecz przecież ekipy prezydenckie zmieniają się jak w kalejdoskopie. W ciągu ubiegłych ośmiu lat, od czasu gdy stałem się mimo woli jednym z uczonych mędrców tego świata, miałem chyba pięć telefonów z Białego Domu. Moją twarz pokazano na okładce któregoś z popularnych, wysokonakładowych tygodników, co zapewniło mi opinię człowieka, którego należy podziwiać. Jawiłem się jako odkrywca granic ludzkiego poznania, główna postać w amerykańskiej fizyce. Odtąd przylgnęło do mnie miano wielkiego uczonego. Od czasu do czasu proszono, abym użyczył swego nazwiska tej czy tamtej oficjalnej konferencji na rzecz Dobra Narodowego albo Etycznej Konstrukcji Społeczeństwa Ludzkiego. Wzywano mnie również do Waszyngtonu, gdzie wyjaśniałem zażywnym kongresmanom tajniki teorii cząstek elementarnych, gdy akurat omawiano sprawę funduszy na nowy akcelerator. Stałem w pierwszym rzędzie, gdy pewnemu śmiałemu badaczowi kosmosu wręczano nagrodę Goddarda. Obłęd udzielił się również środowisku naukowemu, które powinno przecież pozostać zawsze trzeźwe, nieczułe na przemijające trendy. Nierzadko musiałem przewodniczyć dorocznym zjazdom A.A.A.S.[2] albo wyjaśniać delegacjom oceanografów i archeologów, co doniosłego dzieje się obecnie w dziedzinie, którą z taką chlubą reprezentuję.
Przyznaję niechętnie, że brałem udział w tych wszystkich nonsensach, lecz nie czyniłem tego dla sławy. Chciałem jedynie zapewnić sobie wiarygodne wytłumaczenie ciągłych przerw i braku postępów w badaniach. Zapamiętajcie dobrze prawo Garfielda: czołowi naukowcy to przeważnie ludzie przeżywający kryzys twórczych możliwości. Nagle zatraciwszy zdolność odkrywania nowych rzeczy, stają się osobami publicznymi i dowartościowują się uwielbieniem ignorantów.
Mimo wszystko żadne z poprzednich wezwań do Waszyngtonu nie było utrzymane w tak naglącym tonie. „Sprawa niezwykłej wagi państwowej”, jak się wyraził Kralick. Czyżby? A może po prostu ów urzędnik państwowy lubuje się w przesadnym wysławianiu?
Ciekawość nie dawała mi spokoju. W stolicy była akurat pora obiadowa. Proszę dzwonić, nie zważając na porę dnia czy nocy, powiedział Kralick. Miałem nadzieję, że gdy zadzwonię, będzie siedział właśnie przed doskonale wypieczonym de volaille, spoglądając przez okno restauracji na zimne wody Potomacu. Pospiesznie wystukałem numer do Białego Domu. Na ekranie pojawiła się pieczęć prezydencka i upiorny, syntetyczny głos spytał, w jakiej sprawie dzwonię.
— Chciałbym rozmawiać z Sanfordem Kralickiem — wyjaśniłem.
— Proszę chwilę zaczekać.
Trwało to trochę dłużej niż chwilę, bo około trzy minuty. W tym czasie komputer odszukał nieobecnego w biurze Kralicka i przywołał go do telefonu. Na ekranie pojawiła się postać młodego człowieka o posępnym wyglądzie. Był zaskakująco szpetny — ze swoją pociągłą, trójkątną twarzą i wydatnymi łukami brwiowymi, które z pewnością przyniosłyby chlubę niejednemu neandertalczykowi. Odetchnąłem z ulgą. Spodziewałem się jednego z tych ugrzecznionych, kukłowatych potakiwaczy, od których aż roi się w Waszyngtonie. Kralick nie był z pewnością człowiekiem tuzinkowym. Brzydota stawiała go w dobrym świetle.
— Doktorze Garfield — oznajmił bez wylewnych pozdrowień — czekałem na pański telefon! Udały się panu wakacje?
— Było wspaniale.
— Pańska sekretarka zasłużyła na medal za lojalność, profesorze. Zagroziłem, że wezwę Gwardię Narodową, jeśli nie połączy mnie bezpośrednio z panem, a jednak odmówiła.
— Ostrzegłem mój personel, że rozszarpię na sztuki każdego, kto pozwoli zakłócić mój wypoczynek. Czym mogę panu służyć?
— Czy mógłby pan jutro przyjechać do Waszyngtonu? Zwracamy wszelkie wydatki.
— O co chodzi tym razem? Konferencja na temat szans przetrwania ludzkości do dwudziestego pierwszego wieku?
Karlick uśmiechnął się nieznacznie.
— Nic z tych rzeczy. Potrzebujemy pańskich usług w bardzo wyjątkowej sprawie. Chcielibyśmy zaangażować pana na kilka miesięcy do pracy, której nikt inny na świecie nie byłby w stanie wykonać.
— Na kilka miesięcy? Nie sądzę, abym mógł…
— To sprawa wyjątkowej wagi, sir. Nie zawracam panu głowy bzdurami. To coś naprawdę ważnego.