Выбрать главу

— Proszę o jakieś szczegóły.

— Obawiam się, że nie jest to sprawa, która nadaje się do dyskusji przez telefon.

— Chce pan, żebym gnał do Waszyngtonu z wywalonym językiem, nie wiedząc nawet w czym rzecz?

— Właśnie. Mogę przyjechać do Kalifornii i przedyskutować całe zagadnienie, jeśli pan tak woli. Lecz to oznaczałoby dalszą zwłokę, a przecież i tak zmarnowaliśmy dość czasu…

Moja dłoń zawisła nad widełkami telefonu i upewniłem się, że Kralick to dostrzegł.

— Jeśli nie otrzymam jakiegoś konkretu, obawiam się, że będę zmuszony przerwać naszą rozmowę, panie Kralick.

Nie wyglądał na specjalnie przestraszonego.

— Dobrze zatem.

— A więc?

— Słyszał pan zapewne o rzekomym człowieku z przyszłości, który przybył do nas parę tygodni temu?

— Co nieco.

— Ta sprawa dotyczy właśnie jego. Chcemy, aby zadał mu pan parę pytań. Osobiście…

Po raz drugi w czasie ostatnich trzech dni odczułem dziwne wrażenie spadania w otchłań. Wróciłem myślami do Jacka, który błagał, abym porozmawiał z Vornanem-19, a teraz rząd pragnie tego samego. Świat zwariował.

Przerwałem Kralickowi w pół słowa.

— W porządku. Jutro przyjeżdżam do Waszyngtonu.

Piąty

Ekran telefonu zgasł. To, co widziałem podczas rozmowy, pozwalało przypuszczać, że ujrzę człowieka wysportowanego, zwinnego. Tymczasem Kralick okazał się mężczyzną o wzroście sześciu stóp i siedmiu cali, którego domniemana inteligencja nagle ulotniła się przy bezpośrednim kontakcie, ustępując wrażeniu ociężałości. Spotkaliśmy się na lotnisku. Przyleciałem o godzinie dziesiątej rano czasu waszyngtońskiego, chociaż z Międzynarodowego Portu Lotniczego w Los Angeles wystartowałem o godzinie dziesiątej dziesięć według tamtejszej rachuby. I kto mi powie, że cofnięcie czasu to trudna sprawa?

Podczas jazdy do Białego Domu, Kralick nieustannie podkreślał wagę mojego zadania oraz wyrażał wdzięczność, że wykazałem chęć współpracy. Nie przedstawił jednak żadnych szczegółów. Wjechaliśmy na drogę wiodącą w stronę centrum. Następnie boczną, prywatną bramą bez problemów dostaliśmy się na teren Białego Domu. Gdzieś tam w ukrytym wnętrzu sprawdzono mnie zapewne jak należy i uznano za nieszkodliwego. Weszliśmy do okazałego gmachu. Zastanawiałem się, czy przyjmie nas sam prezydent. W tym momencie uświadomiłem sobie, że i tak nie mam pojęcia, jak wygląda ów człowiek. Wkroczyliśmy do pomieszczenia wyposażonego w ogromną ilość sprzętu telekomunikacyjnego. Na stole, w kryształowej gablocie, spoczywał eksponat przywieziony z Wenus — purpurowy plazmoid, który wciąż wystawiał swe czułki na świat, jakby chciał oszukać śmierć. Podpis informował, że stworzenie zostało znalezione podczas drugiej ekspedycji. Byłem nieco zaskoczony. Nie sądziłem bowiem, że stać nas na umieszczanie tak rzadkich okazów w świątyniach biurokracji, niczym przyciski do papieru.

Do pomieszczenia wkroczył energicznie człowieczek o nienagannie przystrzyżonych szarych włosach, odziany w kwiecisty garnitur. Ramiona miał wypchane jak rugbista, a rząd lśniących, chromowanych spinek połyskiwał mu spod rozpiętej marynarki. Ambicją tego człowieka było, aby nadążyć za aktualną modą.

— Marcus Kettridge — przedstawił się. — Specjalny doradca prezydenta. Witam u nas, doktorze Garfield.

— Jak tam przybysz? — spytał Kralick.

— Ostatnio był w Kopenhadze. Raport dotarł pół godziny temu. Chcecie go obejrzeć, nim przejdziemy do sprawy?

— Dobry pomysł.

Kettridge wyciągnął rękę. Na jego dłoni leżała kaseta. Uruchomił odtwarzacz i nagle ożył ekran, którego przedtem nie spostrzegłem. Ujrzałem Vornana-19, jak spaceruje po pełnych przepychu, barokowych ogrodach Tivoli, osłoniętych kopułą chroniącą przed złą pogodą. Ani śladu surowej, duńskiej zimy. Na niebie raz po raz błyskały światła. Vornan poruszał się jak tancerz, kontrolował napięcie każdego mięśnia, by uzyskać maksymalną sprężystość kroku. U jego boku szła wysoka blondynka, może dziewiętnastoletnia, z rozmarzonym wyrazem twarzy. Miała na sobie niezwykle obcisłe szorty i skąpy stanik, ledwie mieszczący pokaźny biust — równie dobrze mogła chodzić nago. Vornan obejmował ją ramieniem, trzymając palce w przepastnym wąwozie jej piersi.

— Ta dziewczyna to Dunka, nazywa się Ulla Jakaś Tam. Poznali się wczoraj w kopenhaskim zoo. Noc spędzili razem. Wiecie, on sobie nie żałuje. Czuje się chyba imperatorem i myśli, że może zaciągnąć każdą kobietę do łóżka królewskim edyktem.

— Nie tylko kobiety — wtrącił Kralick.

— Prawda. Prawda. W Londynie był przecież ten młody fryzjer.

Obserwowałem, jak Vornan-19 spaceruje po ogrodach Tivoli. Towarzyszył mu tłumek ciekawskich. Bardzo blisko stała grupka krzepkich, duńskich policjantów z neurobiczami, paru ludzi, którzy sprawiali wrażenie urzędników państwowych oraz pół tuzina osobników, będących zapewne reporterami.

— Co się stało, że jest tu tak niewielu dziennikarzy? — spytałem.

— Mamy umowę — wyjaśnił Katteridge. — Sześciu reporterów reprezentuje wszystkie media. Zmieniają się codziennie. To był pomysł Vornana. Powiedział, że lubi sławę, ale nie cierpi, gdy dookoła panuje nieustanny tłok.

Przybysz dotarł do pawilonu, gdzie tańczyli młodzi Duńczycy. Zawodzenia i okropne fałszowanie kapeli nagrało się na nieszczęście z doskonałą wprost wyrazistością. Chłopcy i dziewczęta pląsali w rytm mało harmonijnych dźwięków, niezbyt estetycznie wymachując kończynami. Podłoga składała się z wielu ruchomych taśmociągów. Rozmieszczone były w ten sposób, że stojący w jednym miejscu tancerz zostawał wyniesiony na zewnętrzny okręg i po kolei towarzyszył wszystkim partnerkom. Vornan stał przez chwilę podziwiając widowisko. Błysnął swoim oszałamiającym uśmiechem i skinął na niemrawą dziewczynę. Razem weszli do pawilonu. Dostrzegłem, jak ktoś z asysty włożył parę drobniaków do szczeliny na monety. Widocznie Vornan nie chciał kalać rąk pieniędzmi. Zatem ktoś musiał ciągle chodzić za nim i płacić rachunki.

Vornan i Dunka stanęli naprzeciw siebie i podchwycili rytm tańca. Nie było to trudne: gwałtowne ruchy miednicą, na przemian z wymachami nóg i rąk. Nie różniło się to w zasadzie od innych tańców z minionego czterdziestolecia. Dziewczyna stała mocno na szeroko rozstawionych nogach i ugiętych kolanach, z odchyloną głową. Jej wielki biust odbijał się w lustrach zamontowanych pod sufitem. Vornan, wyraźnie zadowolony z siebie, przybrał postawę taką jak inni chłopcy dookoła: kolana blisko, łokcie szeroko i zaczaj podrygiwać. Błyskawicznie złapał rytm, prawie bez wahania. Potem ruszył dalej i okrążał salę dzięki wspomnianemu urządzeniu. Nieustannie zmieniał partnerki i wykonywał dziwaczne, zmysłowe ruchy, które nikogo jednak nie dziwiły.

Mogło się wydawać, że wszystkie dziewczęta wiedzą doskonale, kim jest Vornan. Świadczyły o tym dobitnie ich westchnienia i pełne zachwytu miny. Znana osobistość tańcząca wśród tłumu wywoływała sensację, dziewczęta myliły kroki. Jedna z nich przystanęła nawet, pochłaniając Vornana wzrokiem. Odczekała pełne półtorej minuty, by móc z nim zatańczyć. Jednak przez pierwsze siedem, osiem rund obyło się bez poważniejszych problemów. Potem Vornan zaczął tańczyć z cudowną, może szesnastoletnią brunetką, która popadła nagle w stan katatonii. Trzęsła się spazmatycznie i podrygiwała, usiłując przebyć elektroniczną barierę ograniczającą taśmociągi. Zabrzmiał ostrzegawczy dzwonek, lecz ona nie zważała na nic. Sunęła ku Vornanowi, stawiając nagle każdą z nóg na innej taśmie. Po chwili taśmy zaczęły się rozsuwać w przeciwnych kierunkach. Dziewczyna upadła ukazując ciekawemu audytorium jędrne, różowiutkie pośladki. Przerażona, chwyciła najbliżej stojącego chłopaka za nogę.