Apokaliptyści, po parotygodniowej przerwie, znów dali o sobie znać. Przez miasta na całym globie przetoczyła się fala demonstracji. Z ekranów znów straszyły wykrzywione twarze, pałające oczy, prowokujące hasła. Dotarło do mnie wówczas coś, czego wcześniej nie zauważyłem: ów prężny kult to w zasadzie zbieranina najróżniejszych elementów. Podczepili się doń wszyscy wyalienowani ze społeczności, wszyscy pozbawieni nadziei, wszyscy młodzieńczy buntownicy oraz, ku ogólnemu zaskoczeniu, również zagorzali dewoci. W samym centrum apokaliptycznych orgii, pośród obmierzłych rytuałów i nagich ciał stali szarzy, zabiedzeni fundamentaliści, kwintesencja amerykańskiego gotyku, głęboko przekonani, że świat rzeczywiście wkrótce dopełni swych dni. Po raz pierwszy widziałem, aby ci właśnie ludzie dominowali na apokaliptycznych wiecach. Szli ramię w ramię z cudzołożnikami i gwałcicielami, lecz sami nie przykładali ręki do masowego zezwierzęcenia. Akceptowali jednak w niemym zapamiętaniu wszystko, co działo się dookoła, gdyż był to dla nich znak nadchodzącego końca. Dla nich Vornan był wcieleniem Antychrysta, a jego koncepcja świata powstałego z odpadków — bluźnierstwem ponad miarę.
Dla innych była to natomiast nowa biblia. Wyznawcy Vornana, których tłumy wzbierały we wszystkich miastach, mieli teraz nie tylko proroka, ale również wyznanie wiary. Jesteśmy śmieciem oraz dziećmi odpadków, musimy odrzucić całą mistyczną otoczkę własnego pochodzenia i spojrzeć prawdzie w oczy, głosili. Nie ma Boga, a Vornan jest prorokiem! Gdy dotarłem do Los Angeles, oba wrogie ugrupowania stały w pogotowiu bojowym, a Vornana chroniły znaczne siły policyjne. Dopiero po wielu perypetiach udało mi się dołączyć do reszty komitetu. Nasz hotel mieścił się w centrum Los Angeles. Musiałem skorzystać z helikoptera, który wysadził mnie dopiero na dachu. Daleko w dole kłębił się tłum zawodzących apokaliptystów. Zaraz obok stali czciciele Vornana, pragnący paść na twarz przed swym wieszczem. Kralick wziął mnie za rękę i ze skraju lądowiska wskazał przyległe, zapełnione tłumami ulice.
— Jak długo już panuje ta gorączka? — spytałem.
— Od dziewiątej rano. Nasza grupa dotarła tutaj o jedenastej. Na razie siedzimy spokojnie, ale chyba będzie trzeba wezwać wojsko na pomoc. Podobno tłum ciągnie się stąd aż do Pasadeny.
— To niemożliwe!
— Popatrz tylko tam.
Wstęga jasności sunęła ulicami, wijąc się wokół lśniących wieżyc starego miasta, sięgając dalej aż do kłębowiska autostrad i niknąc hen, na wschodzie. Słyszałem krzyki, śpiewy, zawodzenia. Odwróciłem wzrok. To było regularne oblężenie.
Vornan zajmował zwyczajny apartament na osiemdziesiątym piątym piętrze. Kiedy wszedłem do środka, zastałem tam również Kolffa, Heymana, Helen oraz Aster, a także reprezentację mediów i ogromną furę różnorakiego sprzętu. Brakowało Fieldsa. Dowiedziałem się później, że siedzi u siebie, obrażony na cały świat i przetrawia kolejną porażkę w konkurach do Aster, Kiedy stanąłem w drzwiach, Vornan rozprawiał akurat o urokach kalifornijskiej pogody. Zerwał się na równe nogi, uśmiechnął promiennie i ujął mnie za łokieć.
— Leo, stary przyjacielu! Brakowało nam twojego towarzystwa!
Stałem, zbity z tropu tym wylewnym powitaniem.
— Uważnie śledziłem każdy twój krok za pośrednictwem mediów — udało mi się jakoś wybąkać.
— Oglądałeś ostatni wywiad w San Diego? — spytała Helen.
Skinąłem głową. Vornan sprawiał wrażenie niezwykle zadowolonego ze swojej osoby. Machnął ręką w kierunku okna i powiedział:
— Na zewnątrz stoi ogromny tłum. Jak sądzisz, o co im chodzi?
— Czekają na twoje kolejne objawienie — odparłem.
— Ewangelię według świętego Vornana — mruknął cierpko Heyman.
Nieco później dowiedziałem się od Kolffa paru ciekawych faktów. Wyniki, jakie dostarczyła ekspertyza taśm z nagranymi próbkami języka, okazały się wielce zajmujące. Struktura owej mowy przyszłości przerosła moce obliczeniowe komputera rządowego. Rozbił, co prawda, wszystko na osobne fonemy, lecz nie był w stanie wyciągnąć żadnych konkretnych wniosków. Po tej analizie istniała nadal szansa, że Kolff miał rację, uważając słowa Vornana za element ewoluowanego języka. Lecz równie dobrze mogły to być jedynie przypadkowe dźwięki, które na skutek zbiegu okoliczności brzmiały czasami jak futurystyczna forma danego wyrazu. Kolff sprawiał wrażenie podłamanego. Pod wpływem entuzjazmu przedstawił własną koncepcję w mediach i wzmógł tym samym ogólnoświatową histerię. Teraz jednak nie miał już absolutnej pewności, że dokonał właściwej interpretacji.
— Jeśli się pomyliłem — powiedział smutno — to jestem skończony. Cały swój prestiż postawiłem na jedną kartę i jeżeli okaże się, że była to błędna decyzja, utracę twarz.
Drżał na całym ciele. Pod moją nieobecność schudł chyba o dwadzieścia funtów. Skóra na twarzy zsiniała mu niepokojąco.
— Dlaczego by nie przeprowadzić kolejnej ekspertyzy? — spytałem. — Wystarczy, że Vornan powtórzy jeszcze raz swoją poprzednią wypowiedź. Potem oddaj obie taśmy do analizy porównawczej. Jeśli wtedy improwizował, to nowe nagranie będzie już inne.
— Też o tym pomyślałem.
— No i?
— Nie będzie już do mnie więcej przemawiał w swoim rodzimym języku. Stracił zainteresowanie tego typu badaniami. Nie chciał wymówić nawet sylaby.
— To wygląda dość podejrzanie.
— Jasne — zgodził się smutno Kolff. — Oczywiście, że jest to podejrzane. Tłumaczyłem mu, że dzięki tak prostemu zabiegowi na zawsze rozwieje wszelkie wątpliwości na temat swego pochodzenia. On jednak odmówił. Wyjaśniałem, że taką postawą szkodzi tylko sobie, lecz on stwierdził, że nic go to nie obchodzi. Blefuje? Czy autentycznie nie dba o opinię? Leo, jestem zniszczony.
— Słyszałeś przecież na własne uszy, prawda Lloyd?
— Oczywiście. Ale mogła to być jedynie iluzja, przypadkowa gra dźwięków.
Potrząsnął głową jak zraniony mors, zamruczał coś w staroperskim albo węgierskim i odszedł włócząc nogami, przygarbiony i nieszczęśliwy. Vornan z demoniczną radością zniszczył jeden z koronnych argumentów świadczących na jego korzyść. Rozmyślnie. Dla zabawy. Igrał z nami… wszystkimi.
Tego wieczoru kolację zjedliśmy w hotelu. Nie było mowy, aby spacerować po ulicach, gdy za plecami stał tysięczny tłum. Jedna z sieci puściła film dokumentalny o podróży Vornan po kraju. Nasz gość oglądał ten program razem z nami, choć jak dotąd nie okazywał większego zainteresowania tym, co media mają na jego temat do powiedzenia. W zasadzie wolałbym, aby również i ten program umknął jego uwadze. Dotyczył bowiem siły, z jaką obcy przybysz oddziałuje na emocje tłumów i zawierał treści, delikatnie mówiąc, bulwersujące: nastolatki z Illinois powyginane w narkotycznej ekstazie przed trójwymiarową fotografią przybysza; Murzyni, palący olbrzymie stosy ofiarne, których tłusty, gryzący dym układał się podobno na kształt postaci Vornana; kobieta ze stanu Indiana, zbierająca kasety z nagranymi wystąpieniami człowieka przyszłości i sprzedająca ich kopie razem z małymi ołtarzykami. Ludzie masowo ściągali na zachód, hordy poszukiwaczy taniej rozrywki szwendały się po całym kraju, licząc na spotkanie z Vornanem. Obiektyw kamery zagłębił się w tłum wymachujący rękami — jakże częsty ostatnio widok — i ujrzeliśmy wykrzywione twarze fanatyków. Ci ludzie oczekiwali na kolejne objawienie, oczekiwali proroctwa, oczekiwali boskiego przewodnictwa. Powszechna gorączka towarzyszyła wszystkim poczynaniom Vornana. Zrozumiałem nagle, że gdyby Kolff puścił ową próbkę języka w obieg, wywołałby tym samym nie kontrolowany wybuch — ludzie zaczęliby naśladować świętą mowę przyszłości, uznając to za najlepszy sposób na zbawienie duszy. Byłem do głębi wstrząśnięty. Kiedy na ekranie niewiele się akurat działo, rzucałem na Vornana ukradkowe spojrzenia i spostrzegłem, że nasz gość kiwa z satysfakcją głową, najwyraźniej kontent z zamieszania, jakie wywołał. Zasmakował, jak się zdawało, we władzy, jaką miał nad masami. Cokolwiek by rzekł, znajdowało posłuch, było nieustannie dyskutowane i błyskawicznie stawało się przedmiotem wiary milionów osób. Dotąd bardzo niewielu ludzi dzierżyło w swym ręku podobną potęgę, a żaden z nich nie miał tak szerokiego dostępu do środków masowego przekazu. Zacząłem odczuwać rosnący strach. Dotychczas Vornan sprawiał wrażenie całkowicie nie zainteresowanego światową reakcją na własne istnienie. Stał na uboczu, tak samo jak owego pamiętnego dnia, kiedy wylądował nagi koło Schodów na Placu Hiszpańskim. Teraz jednak dało o sobie znać sprzężenie zwrotne. Z uwagą oglądał filmy dokumentalne o własnej osobie. Bawiło go zamieszanie, którego był sprawcą? Szykował nowy przewrót? Vornan, który działał z niewinną miną lekkoducha, narobił już dość zamętu; Vornan popychany złą wolą mógłby zniszczyć cywilizację. Z początku lekceważyłem przybysza, później — podziwiałem, teraz coraz bardziej się bałem.