Выбрать главу

— Poczekaj chwilkę — poprosił. — Zapomniałem o czymś. Potem pójdziemy razem.

Znów wmieszał się w tłum. Piana zdążyła nabrać już niemal stałej konsystencji i ludzie uwięzieni wewnątrz nie mieli praktycznie możliwości ruchu. Po chwili Vornan był już z powrotem. Niósł na rękach może siedemnastoletnią dziewczynę, która sprawiała wrażenie kompletnie oszołomionej i mocno przestraszonej. Jej ubranie składało się ze skrawków plastiku, lecz odpryski piany przyległy tu i ówdzie do ciała, wymuszając jak gdyby większą skromność obyczajów.

— Teraz możemy już wracać do hotelu — oznajmił Vornan. A potem szepnął do dziewczyny:

— Nazywam się Vornan-19. Świat wcale nie wybuchnie pierwszego stycznia. Udowodnię ci, zanim wstanie świt.

Czternasty

Nie musieliśmy chyłkiem przemykać do swoich pokoi; kordon policji blokował wszystkie dojścia do hotelu. Vornan włączył sygnał identyfikacyjny i natychmiast przejęli nas ludzie Kralicka. On sam siedział w hotelowym lobby i obserwował ekrany detektorów z wyrazem wściekłości na twarzy. Myślałem już, że wyleci w powietrze, kiedy Vornan stanął przed nim z drżącą dziewczyną na rękach. Nasz szacowny gość przeprosił za wszystkie kłopoty i oznajmił, że ma ochotę wrócić do swojego pokoju. Dziewczyna dotrzymała mu towarzystwa. Kiedy zniknęli za załomem korytarza, odbyłem z Kralickiem bardzo nieprzyjemną rozmowę.

— W jaki sposób udało mu się wydostać z pokoju? — spytał podniesionym głosem.

— Nie mam pojęcia. Podejrzewam, że rozbroił blokadę na drzwiach.

Próbowałem wytłumaczyć, że naprawdę chciałem podnieść alarm, kiedy spostrzegłem Vornana na korytarzu. Przeszkodziły mi w tym czynniki zupełnie niezależne od mojej dobrej woli. Poważnie wątpię, aby Kralick dał się tym przekonać. Przynajmniej jednak uświadomiłem mu fakt, że zrobiłem wszystko, co tylko leżało w mojej mocy, aby nie dopuścić do kontaktu z apokaliptystami. A to całe zamieszanie nie było moim dziełem.

Tygodnie, które nastąpiły, przyniosły wyraźne zaostrzenie rygorów bezpieczeństwa, Vornan-19 został praktycznie rzecz biorąc więźniem, a nie, jak dotychczas, gościem rządu Stanów Zjednoczonych. Prawdę mówiąc od początku był traktowany, w mniejszym czy większym stopniu, jak aresztant. Oficjałowie uznali bowiem, iż niestosowne byłoby puszczanie go samopas po mieście. Jednak poza blokadami na drzwiach i strażnikami czuwającymi za progiem, nie wprowadzano bardziej drastycznych rygorów. Nasz gość poradził sobie z blokadą i unieszkodliwił strażników. Kralick postanowił zapobiec podobnym wybrykom zamontowując lepsze blokady, specjalne alarmy oraz ustawiając wzmocnione straże.

Rozwiązanie zdało egzamin w tym sensie, że Vornan zaprzestał podejmowania samodzielnych wypraw do miasta. Moim zdaniem jednak, była to bardziej kwestia dobrej woli naszego gościa niż zasługa dodatkowych zabezpieczeń. Po tej nocy spędzonej na wiecu apokaliptystów, Vornan wyraźnie przygasł. Znów stał się dawnym turystą. Popatrywał ciekawie na boki, trzymając na wodzy wybujały temperament. Takie zachowanie gościa przypominało jednakże uśpiony wulkan i nadal napawało mnie lękiem. Trzeba jednak przyznać, że Vornan zaprzestał nieodpowiedzialnych eskapad, nie prowokował kłótni, pod wieloma względami był uosobieniem taktu i wyczucia. Nie opuszczało mnie jednak przypuszczenie, że przygotował dla nas jakąś niespodziankę.

I tak mijały tygodnie. Byliśmy z Vornanem w Disneylandzie i, choć dużo się tam zmieniło od czasu mojej ostatniej wizyty, nasz gość wyraźnie się nudził. Nie interesowały go zupełnie sztuczne rekonstrukcje minionego czasu i obcych krain. Wolał podziwiać Stany Zjednoczone takie, jakimi były w roku 1999. Bawiąc w Disneylandzie, więcej uwagi poświęcał innym zwiedzającym niż samym atrakcjom. Chodziliśmy po lunaparku niewielką grupką, aby nie wzbudzać niepotrzebnej sensacji. Dzięki temu ludzie sądzili, że widzą jedynie zręczną, plastykową imitację człowieka z przyszłości. Kiwali z uśmiechem głowami i szli dalej.

Pojechaliśmy również do Irvine, aby zaprezentować naszemu gościowi akcelerator o napięciu wejściowym tryliona woltów. Pomysł był mój — chciałem posiedzieć parę dni na uczelni, sprawdzić co się dzieje w biurze i w domu. Obecność Vornana w pobliżu akceleratora łączyła się z pewnym ryzykiem. Miałem jeszcze świeżo w pamięci zamieszanie w willi Wesleya Brutona. Dopilnowaliśmy jednak, aby nasz gość trzymał ręce z dala od konsolety sterowniczej. Stał obok mnie, obserwując z grobową miną, jak rozbijam atomy na pył. Sprawiał wrażenie zainteresowanego, lecz było to zainteresowanie dziecka: bawiły go kolorowe obrazy na ekranie.

Na moment zapomniałem o bożym świecie, pochłonięty władzą nad wielką maszyną. Stałem za konsoletą, kontrolując miliony dolarów utopionych w tym imponującym sprzęcie. Manipulowałem dźwigniami z tym samym błyskiem w oku, z jakim Wesley Bruton dokonywał cudów ze swoim domem. Rozbijałem atomy żelaza i puszczałem neutrony w szalonym tańcu po spirali. Wysyłałem wiązkę protonów i włączałem wtryskiwacz neutronów, uzyskując na ekranie wspaniałe wybuchy. Tworzyłem kwarki i antykwarki. Odegrałem cały repertuar, a Vornan kiwał tylko niewinnie głową, z uśmiechem przylepionym do warg. Przy odrobinie złośliwości mógłby łatwo zadręczyć mnie na śmierć, pytając, podobnie jak to czynił na giełdzie, o sens istnienia tej całej wyszukanej maszynerii. Ale on milczał. Nie mam pewności, czy wynikało to z sympatii do mnie (czułem bowiem w głębi, że jestem Vornanowi bliższy niż pozostali członkowie naszego komitetu), czy też opuściła go po prostu ochota do żartów i wolał stać spokojnie, pilnie słuchając i obserwując.

Potem pojechaliśmy na wybrzeże, aby obejrzeć instalację nuklearną. To był znowu mój pomysł. Trzeba jednak przyznać, że Kralick poparł tę koncepcję, jako mogącą przynieść wymierne korzyści. Ciągle miałem nadzieję, chociaż coraz słabszą, że zdołam wycisnąć z Vornana jakieś informacje na temat sposobów uzyskiwania energii w jego epoce. Skołatane sumienie Jacka Brayanta było dla mnie dodatkowym bodźcem. Ale wszelkie usiłowania spełzły na niczym. Pracownik elektrowni wyjaśnił Vornanowi, w jaki sposób gromadzimy promienistą moc słońca, wzbudzamy reakcję protonowo-protonową w magnetycznych kleszczach i czerpiemy energię z przemiany wodoru w hel. Pozwolono nam nawet wejść do sterowni, skąd urządzenia elektroniczne kontrolowały przepływ plazmy. Nie widzieliśmy samego procesu — to było niemożliwe — a jedynie symulację, sztuczny obraz fluktuacji na tafli swobodnych nukleonów. Lata minęły od czasu mojej ostatniej wizyty w tej elektrowni i widowisko wywarło na mnie wielkie wrażenie. Czekaliśmy na jakieś uwagi, strzępy informacji z ust Vornana. On jednak milczał. Nie miał widać ochoty porównywać osiągnięć średniowiecznej myśli technicznej z zaawansowaną technologią swojej epoki. Nowemu wcieleniu Vornana stanowczo brakowało niedawnej złośliwości.

Wracaliśmy przez Nowy Meksyk, gdzie — w rezerwacie — zamieszkiwali Indianie Pueblo. To były wielkie chwile Helen McIlwain. Oprowadzała nas po brudnej wiosce, zalewając nieustannie potokiem antropologicznych ciekawostek. Była wczesna wiosna i prawdziwy sezon turystyczny jeszcze się nie zaczął. Całe pueblo[3] mieliśmy zatem do wyłącznej dyspozycji. Kralick załatwił z miejscowymi władzami, aby na parę dni zamknięto rezerwat dla ewentualnych zwiedzających. Nie chcieliśmy, żeby jacyś fanatyczni wyznawcy Vornana ściągali całymi tabunami z Albuquerque albo Santa Fe i urządzali nam pod nosem wiece. Mieszkańcy wioski wychodzili na dachy swoich domostw i stamtąd ciekawie obserwowali nasze poczynania. Wątpię jednak, żeby wiedzieli, kim jest Vornan, a tym bardziej, aby przykładali do tego jakąkolwiek wagę. Byli to ludzie krępi, o pełnych twarzach, płaskich nosach, zupełnie niepodobni do drapieżnych Indian ze starych rycin. Czułem dla nich litość. Pracowali dla państwa, które płaciło im, żeby zostali tutaj i żyli w brudzie oraz nędzy. Wolno im było co prawda kupować telewizory, samochody i korzystać z dobrodziejstw elektryczności, ale nie mogli budować nowoczesnych domów. Musieli również nadal mleć kukurydzę w prymitywnych żarnach, odprawiać rytualne tańce i lepić gliniane garnki dla turystów. W taki oto sposób strzegliśmy reliktów minionego czasu.

вернуться

3

Pueblo: charakterystyczna budowla indiańska skonstruowana z ustawionych jeden na drugim równoległoboków o coraz mniejszym obwodzie; najczęściej wsparta o stromą skarpę.