Helen przedstawiła nas wioskowej starszyźnie: burmistrzowi, wodzowi i naczelnikom dwóch tak zwanych tajemnych stowarzyszeń. Sprawiali wrażenie bystrych, wykształconych ludzi, którzy mogliby z powodzeniem prowadzić agencję wynajmu samochodów w Albuquerque. Oprowadzili nas po rezerwacie, pokazali kilka domów, a nawet kivę, ośrodek religijny, coś w rodzaju sanktuarium. Kilkoro dzieci odtańczyło dla nas rytualny pląs wokół ogniska. W sklepie stojącym na rogu centralnego placu zaprezentowano nam wyroby garncarskie i srebrną biżuterię — dzieła wioskowych kobiet. Jedna szafa zawierała starsze wytwory miejscowego rękodzieła z pierwszej połowy dwudziestego stulecia, ładnie wykończone i ozdobione abstrakcyjnymi wizerunkami ptaków oraz zwierząt. Kosztowały jednak po sto dolarów za sztukę, a z wyrazu twarzy młodej sprzedawczyni wyczytałem, że i tak nie są przeznaczone na sprzedaż. Stanowiły plemienny skarb, pamiątki szczęśliwszych dni. Prawdziwą ofertę handlową stanowiły tanie, krzywe garnki.
— Teraz wyraźnie widać, że nakładają farbę dopiero po ostatecznym wypaleniu — oznajmiła Helen z przejęciem. — Żałosne. Dziecko potrafiłoby to zrobić lepiej. Uniwersytet w Nowym Meksyku usiłuje wskrzesić dawne sposoby obróbki, ale tutejsi ludzie twierdzą, że turyści wolą fałszywki. Są bardziej jaskrawe, bardziej żywe… no i znacznie tańsze.
Helen rzuciła Vornanowi niechętne spojrzenie, kiedy ten oznajmił, że te podrobione suweniry dla turystów są atrakcyjniesze od autentycznych garnków. Podejrzewam, że powiedział to, aby sprowokować dyskusję. Nie mam jednak pewności — estetyczne kryteria, jakimi kierował się Vornan, były zawsze niezrozumiałe. Dla niego zapewne kiczowate wytwory dzisiejszego rękodzielnictwa były równie autentycznym świadectwem przeszłości, co naprawdę artystyczne wyroby garncarskie z początku stulecia.
Podczas pobytu w pueblo miało miejsce tylko jedno poważniejsze zajście. Sklepik z pamiątkami prowadziła młoda, zgrabna dziewczyna o długich, jedwabistych włosach i ciekawych rysach — bardziej chińskich niż indiańskich. Wszyscy byliśmy zafascynowani jej urodą. Vornan miał wyraźnie ochotę wciągnąć ją do rejestru swoich podbojów. Nie wiem, jak potoczyłaby się dalej cała ta historia, gdyby zaproponował jej wówczas odegranie głównej roli na swoim polowym łóżku. Całe szczęście, nie daliśmy mu ku temu okazji. Obserwował dziewczynę z widocznym pożądaniem, gdy przemykała lekko między półkami. Oboje z Helen od razu zwróciliśmy na to uwagę. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, Vornan zrobił w tył zwrot i chciał wejść ponownie do sklepiku. Helen zastąpiła mu drogę z groźną miną.
— Nie ma mowy! — zawołała groźnie.
I na tym koniec. Vornan posłuchał. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, skinął lekko głową i zawrócił. Stałem osłupiały.
Nowe, potulne wcielenie Vornana było dla nas kompletnym zaskoczeniem i niemałą sensacją. Opinia publiczna czekała jednak na rewelacje podobne do styczniowych, na coś o tak dużym kalibrze. Wbrew wszelkim przewidywaniom, zainteresowanie słowami i poczynaniami Vornana rosło z każdym tygodniem. Zdarzenie, które mogło z powodzeniem zyskać miano kaczki dziennikarskiej, przeradzało się powoli w sensację stulecia. Kilku bystrych ludzi wydało broszurkę o Vornanie i nazwało ją „Nowe Objawienie”. Książeczka zawierała skrócone wersje wszystkich konferencji prasowych i wystąpień w mediach oraz parę komentarzy, które łączyły wszystko w zgrabną całość. Książka pojawiła się na rynku w drugiej połowie marca. Pewną miarą jej popularności może być z pewnością fakt, iż wydano ją nie tylko na kasetach, dyskietkach, jako faksymile, ale także w postaci drukowanej. Kalifornijski wydawca zaryzykował twardą, rażąco czerwoną okładkę i wypukły, smolisty tytuł. Nim upłynął tydzień, nakład miliona egzemplarzy został kompletnie wyczerpany. Niemal natychmiast podziemne drukarenki zaczęły wypuszczać kolejne wznowienia, mimo wściekłych starań właściciela praw autorskich, usiłującego zapobiec kradzieży. „Nowe Objawienie” zalało cały kraj nieprzebranym potokiem. Osobiście kupiłem jeden egzemplarz na pamiątkę. Widziałem również, jak Vornan siedział pogrążony w lekturze. Zarówno oba wydania oficjalne, jak i pirackie wznowienia miały tę samą szatę graficzną: czarne litery na czerwonym tle. Na pierwszy rzut oka nie można było ich odróżnić. Pierwsze tygodnie wiosny upłynęły pod hasłem czerwonego deszczu, który zalał nasze społeczeństwo.
Nowy kult miał swego proroka, a teraz zyskał ewangelię. Nie bardzo mogłem sobie wyobrazić, jakiego rodzaju przeżycie duchowe miało spłynąć na człowieka po lekturze „Nowego Objawienia”. Sądziłem, że książka służy raczej jako talizman niż drogowskaz przez życie. Stanowił coś w rodzaju znaku rozpoznawczego fanatyków kultu proroka. Gdy tłum wzbierał wokół Vornana podczas naszej wędrówki po Ameryce, nad głowami ludzi zawsze powiewały okładki niczym sztandary nowej wiary. Tworzyły czerwone tło, na którym widać było wyraźnie czarne litery tytułu.
Sypnęło również przekładami. Niemcy, Polacy, Szwedzi, Portugalczycy, Francuzi, Rosjanie — wszyscy mieli swoje wersje „Nowego Objawienia”. Ktoś z personelu Kralicka zbierał te rzeczy i przekazywał Kolffowi, który wykazywał niekłamane zainteresowanie nowymi wydaniami. Książka przeniknęła do Azji. Widziałem egzemplarze po japońsku, koreańsku, w kilkunastu dialektach indyjskich. Pojawiła się również wersja po hebrajsku — wymarzonym języku dla wszelkiego rodzaju świętych ksiąg. Kolff uwielbiał układać te małe, czerwone książeczki w rzędy, piramidki i różnorakie wzory. Od czasu do czasu przebąkiwał coś niemrawo o własnym przekładzie, zapewne na sanskryt albo staroperski. Nie wiem jednak, czy mówił serio.
Od czasu pamiętnej rozmowy z Vornanem, Kolff popadł w jakąś przedziwną śpiączkę i odrętwienie. Wyniki komputerowej analizy języka z przyszłości były dla niego szokiem. Niejasność ekspertyzy zakłóciła jego sen o głosie spoza czasu. Wygasł dawny entuzjazm. Kolff nie miał już poprzedniej pewności, jakoby rozpoznał cienie znanych słów w potoku wymowy. Nie głosił już wszem i wobec, że Vornan jest rzeczywiście gościem z innego czasu. Utracił wiarę we własny osąd, we własne doświadczenie i widzieliśmy wyraźnie, jak gryzą go czarne myśli. Dobroduszna poza Falstaffa była przynajmniej w połowie maską. Wielkie miał serce i rozległą wiedzę. Wiedział jednak, że reputację zdobywa się latami, ale teraz stał na krawędzi, i mógł w każdej chwili runąć w przepaść. Było mi go straszliwie żal i poprosiłem Vornana, żeby udzielił Kolffowi drugiego wywiadu i powtórzył wszystko, co mówił za pierwszym razem. Vornan jednak odmówił.
— To jest całkowicie zbyteczne — oznajmił dobitnie. Kolff, przygnębiony, sprawiał wrażenie obcego człowieka.
Niewiele jadł, mało mówił, a nim minął kwiecień, schudł nie do poznania. Ubranie i skóra wisiały na nim jak na wygiętym wieszaku. Towarzyszył nam wszędzie, lecz krok miał chwiejny, wzrok błędny, ciężko zbierał myśli. Kralick, poważnie zaniepokojony jego stanem, chciał wysłać naszego filologa na urlop do domu. Zapytał nas o zdanie. Helen gorąco zaprotestowała.