Выбрать главу

— To go zabije — oświadczyła z mocą. — Pomyśli, że chcemy się pozbyć zbędnego ciężaru.

— Kolff jest poważnie chory — oznajmił Kralick. — Te ciągłe podróże…

— Ma odpowiedzialną funkcję.

— Ale nie może już jej należycie wypełniać — odparł Kralick. — Ostatnie tygodnie przesiedział bezczynnie i cały czas układał tylko te swoje książeczki. Nie mogę brać na siebie odpowiedzialności, Helen. Trzeba oddać go do szpitala.

— Nie wolno nam go nigdzie oddawać.

— Nawet jeśli miałoby go to zabić?

— Nawet wtedy — wykrzyknęła Helen. — Lepiej umrzeć na posterunku, niż szczeznąć jak nikomu niepotrzebny pies.

Kralick dał za wygraną, stan naszego ducha jednak systematycznie się pogarszał, gdyśmy widzieli, jak stary Lloyd z dnia na dzień traci resztki dawnego wigoru. Każdego ranka lękałem się wieści, że odszedł cicho we śnie. Ostateczność jednak nie następowała, Kolff — trwał heroicznie — wypalony, szary, z nosem sterczącym niczym hak. Wyruszyliśmy do Michigan, aby zapoznać Vornana z projektem sztucznej syntezy życia prowadzonym przez Aster. Gdy sunęliśmy sterylnymi korytarzami laboratorium, Kolff dreptał za nami — chodzący trup na tropie sztucznej egzystencji.

— Oto wynik jednego z naszych pierwszych udanych eksperymentów — oznajmiła z dumą Aster — jeśli można w ogóle nazwać go udanym. Po dziś dzień nie mamy większego pojęcia, do jakiej gromady zaliczyć to dziwo, ale nie ulega wątpliwości, że żyje i potrafi się rozmnażać. Tak więc przynajmniej pod tym względem eksperyment zakończył się sukcesem.

Zaglądnęliśmy ciekawie do wielkiej kadzi, w której aż kipiało od podmorskich roślin. Wśród zielonych liści zwinnie przemykały błękitne, parocentymetrowe stworzenia. Nie miały oczu, a szybkie ruchy zawdzięczały długiej płetwie grzbietowej. Szeroko rozwarte pyszczki obrośnięte drobnymi wąsikami, łapczywie cedziły wodę. W zbiorniku dostrzegłem przynajmniej ze sto podobnych stworzeń. Kilka osobników przechodziło najwyraźniej fazę pączkowania — z ich boków sterczały główki młodych.

— Naszym zamiarem było wyprodukowanie kolonii zwyczajnych jamochłonów — wyjaśniła Aster. — W zasadzie uwieńczyliśmy nasz projekt sukcesem: oto wielkie swobodnie pływające anemony. Ale przecież jamochłony nie mają płetw. Te stworzenia natomiast nie dość, że mają płetwy, to jeszcze potrafią z nich doskonale korzystać. Ta długa płetwa grzbietowa nie była naszym pomysłem. Została wykształcona spontanicznie. Widać tu wyraźnie ślady segmentowej budowy ciała, co jest cechą gromady stojącej nieco wyżej na drabinie ewolucyjnej. Pod względem metabolizmu, stworzenie to potrafi dużo lepiej dostosowywać się do panujących warunków niż większość bezkręgowców. Żyje w wodzie morskiej i słodkiej, wytrzymuje wahania temperatur w granicach stu stopni, jest w stanie przetrawić praktycznie każdy pokarm. Tak więc widzimy tutaj super-jamochłona. Chętnie sprawdzilibyśmy jego możliwości w warunkach naturalnych, wpuszczając na przykład kilka sztuk do pobliskiego stawu, ale szczerze mówiąc nie mamy odwagi wypuścić tego stwora spod kontroli.

Aster posłała nam czarujący uśmiech.

— Ostatnio próbowaliśmy również dokonać sztucznej syntezy jakiegoś kręgowca, lecz niewiele tu jeszcze do oglądania. Proszę spojrzeć…

Wskazała ręką spory zbiornik, na którego dnie leżało niewielkie, brązowe stworzenie podrygujące raz po raz. Z tułowia sterczały dwa wątłe ramiona i pojedyncza noga — na drugą kończynę nie było nawet miejsca. Długi, szczurzy ogon majtał niespokojnie. Stwór ten przypominał mi zasmuconą salamandrę. Aster jednak była wyraźnie dumna ze swego nowego „dziecka”, ponieważ posiadało dobrze wykształcony kościec, przyzwoity system nerwowy, zaskakująco bystry wzrok i pełen garnitur narządów wewnętrznych. Nie potrafiło niestety w żaden sposób rozmnażać się. Badania jednak ciągle trwały. Każdy taki syntetyczny kręgowiec musiał być tworzony komórka po komórce z podstawowego materiału genetycznego, co znacznie ograniczało pole manewru. Ale i tak pracy starczało dla wszystkich.

Aster była w swoim żywiole. Prowadziła nas niestrudzenie długimi, rzęsiście oświetlonymi korytarzami przez obszerne sale, koło dymiących retort, wzdłuż szeregu maszyn liczących, do pomieszczenia, gdzie w wielkich probówkach z bursztynową cieczą zachodziły burzliwe reakcje. Przez specjalne wizjery zaglądaliśmy ciekawie do odizolowanych salek, w których sztucznie kontrolowano temperaturę, ciśnienie, oświetlenie, promieniowanie. Oglądaliśmy gigantyczne wybuchy za pomocą elektronowych fotomikrografów i granatowe hologramy wewnętrznej struktury różnych tajemniczych kolonii komórkowych. Aster nieustannie zalewała nas potokiem słów pełnych symbolicznych określeń — laboratoryjnym żargonem, który posiadał własny, niemal upojny rytm. Tak więc usłyszeliśmy tego dnia o fotomiareczkownicach, platynowych tygielkach, wieloostrzowych skalpelach, gęstościomierzach, ruchach elektrostatycznych, koloidach, mikroskopach na podczerwień, miernikach przepływu, menzurkach tłokowych. Słownictwo zaprawdę imponujące. Aster wyjaśniła nam w przypływie dobrego humoru, w jaki sposób łączy się proteinowe łańcuchy życia i pobudza do samoistnej reprodukcji. Mówiła jasno i przejrzyście, a dryfujące jamochłony-mutanty i zasmucone pseudo-salamandry własnym istnieniem potwierdzały każde słowo. Inaczej trudno byłoby uwierzyć.

Podczas przechadzki po laboratorium Aster pilnie nasłuchiwała wszelkich komentarzy z ust Vornana. Jego opinia miała wielką wagę. Nasza biochemik wiedziała, że w przyszłości będą istnieć jakieś formy inteligentnego, nie do końca ludzkiego życia. Sam gość wspomniał bowiem podczas jednej z rozmów o tajemniczych „sługach”, którzy nie posiadają pełnego statusu obywateli. Pod względem genetycznym różnią się zasadniczo od zwyczajnych ludzi — są „życiem powstałym z pomniejszego życia”. Z tego, co zdołaliśmy się zorientować, nie były to stwory sztuczne, a raczej hybrydy gotowych gatunków: ludzie-psy, ludzie-koty, ludzie-gnu. Rzecz jasna, Aster chciała wiedzieć więcej i oczywiście nie dowiedziała się niczego. Teraz desperacko ponawiała próby, ale ciągle bez skutku. Vornan był nieznośnie uprzejmy. Zadał nawet kilka pytań. Chciał koniecznie wiedzieć, kiedy będziemy w stanie wytworzyć sztuczne kopie człowieka.

— Za pięć, dziesięć lat — odparła z wahaniem Aster.

— O ile świat przetrwa tak długo — stwierdził Vornan.

Wybuchnęliśmy śmiechem — bardziej, aby rozładować napięcie niż okazać rozbawienie. Nawet Aster, której nie podejrzewałem dotąd o poczucie humoru, posłała nam mechaniczny uśmiech. Odwróciła się do nas plecami i wskazała na kapsułę ciśnieniową.

— Oto nasz najnowszy projekt — oznajmiła. — Nie bardzo wiem, jakie jest obecnie zaawansowanie prac, ponieważ jak chyba wszyscy zdążyliście zauważyć, jestem z wami od stycznia. W każdym razie usiłujemy uzyskać na drodze sztucznej syntezy embrion mamuta. Mamy już kilkanaście zarodków w różnych fazach rozwoju. Jeśli spojrzeć z bliska…

Zajrzeliśmy do środka. Kilka rybopodobnych stworzeń leżało bez ruchu spowitych śliską błoną. Mój żołądek gwałtownie zaprotestował przeciw tego typu atrakcjom wzrokowym. Wielkogłowe potworki, wyrosłe z mieszaniny aminokwasów, czekały spokojnie na lepsze jutro i prawdziwe kształty. Nawet Vornan sprawiał wrażenie lekko zszokowanego.

Lloyd Kolff mruknął coś w nieznanym mi języku: trzy nosowe, chrapliwe słowa. Jego głos niósł wielki ładunek cierpienia. Spojrzałem na niego z niepokojem: stał sztywno wyprostowany, jedną ręką trzymał się za pierś, a drugą machał nieporadnie w powietrzu. Przypominał baletmistrza, który usiłował wykonać niezwykle skomplikowaną figurę taneczną i zastygł w niedokończonym piruecie. Jego twarz nabrała fioletowej barwy — koloru porcelany z epoki Ming. Oczy miał szeroko rozwarte, spojrzenie pełne strachu. Stał tak przez nieskończenie długą chwilę. Później wydał gardłowy jęk i runął na kamienny stół, podrygując konwulsyjnie. Retorty i menzurki z donośnym łoskotem spadły na posadzkę. Kolff zawadził grubym ramieniem o niewielki szklany zbiornik i ze środka wyleciało kilkanaście śliskich jamochłonów. Zaczęły dygotać i podskakiwać u naszych stóp. Lloyd zsunął się powoli ze stołu i spoczął na podłodze, twarzą do sufitu. Olbrzymim wysiłkiem otworzył usta i wypowiedział powoli i wyraźnie jedno zdanie — piękne słowa na pożegnanie ze światem. Mówił w jakimś pradawnym języku, bo nikt z nas nie był później w stanie powtórzyć ani sylaby. Potem wyzionął ducha.