Выбрать главу

— Sprowadźcie aparaturę do podtrzymywania życia! — zawołała Aster. — Szybko!

Dwóch młodych asystentów wbiegło galopem, taszcząc ze sobą odpowiedni sprzęt. W tym czasie Kralick zdążył uklęknąć i próbował przeprowadzić sztuczne oddychanie metodą usta-usta. Aster odsunęła go stanowczo na bok, kucnęła obok zwalistej, nieruchomej postaci i jednym szarpnięciem odsłoniła zapadniętą klatkę piersiową porosłą skudlonym włosiem. Skinęła ręką i jeden z asystentów podał elektrody. Przyłożyła je we właściwe miejsce i rozpoczęła reanimację. Drugi asystent wyciągnął kroplówkę i wbił Kolffowi igłę w gołe ramię. Wielkie ciało podrygiwało spazmatycznie, kiedy impulsy prądu i hormony toczyły zaciętą walkę o życie. Prawa ręka mężczyzny powędrowała parę cali do góry, dłoń zacisnęła się w pięść, a potem całe ramię z powrotem opadło na podłogę.

— Odruch galwaniczny — mruknęła Aster. — To koniec.

Ale nie zaprzestała walki. Komplet do podtrzymywania życia posiadał na wyposażeniu pełen zestaw najróżniejszych urządzeń, z których Aster postanowiła zrobić jak najlepszy użytek. Sztuczne płuca tłoczyły tlen, specjalne stymulatory cieplne zapobiegały zatorowi w mózgu, elektrody rytmicznie pobudzały serce. Ciało Kolffa niemal zniknęło pod górą sprzętu pierwszej pomocy.

Vornan uklęknął i zajrzał w wytrzeszczone oczy trupa. Obserwował z uwagą obwisłą skórę na jego twarzy. Ostrożnie dotknął zimnego policzka. Obejrzał z bliska aparaturę, która pompowała, uciskała i tłoczyła. Później wstał i spytał cicho.

— Przepraszam, co oni z nim teraz robią?

— Usiłują przywrócić do życia.

— Zatem Kolff jest martwy?

— Tak, jest martwy.

— Co mu się stało?

— Jego serce przestało bić. Wiesz, co to serce?

— Tak, tak.

— Jego serce było już zmęczone. Przestało bić. Aster próbuje je sztucznie pobudzić. Ale nic z tego nie będzie.

— Często zdarzają się takie rzeczy? To znaczy śmierć?

— Przynajmniej raz w życiu — odparłem z goryczą.

Nareszcie dotarł lekarz. Wyciągnął z torby parę skalpeli i zaczął nacinać klatkę piersiową.

— A jak wygląda śmierć u was? — spytałem.

— Nigdy nie przychodzi znienacka. Na pewno nie w taki sposób. Mało wiem na ten temat.

Vornan był, zdawało się, bardziej zafascynowany śmiercią niż nowym życiem, które rodziło się w tym samym pomieszczeniu. Lekarz pracował wytrwale. Kolff leżał jednak ciągłe bez ruchu, a my staliśmy dookoła niczym posągi. Tylko Aster opuściła nasz zaklęty krąg, aby pozbierać jamochłony, które podrygiwały nieporadnie na podłodze. Kilka sztuk było martwych — zginęły z braku wody albo pod nieostrożnymi stopami. Parę osobników przetrwało mimo wszystko. Wylądowały z powrotem w zbiorniku.

Po chwili długiej jak wieczność lekarz wstał i pokręcił głową.

Spojrzałem na Kralicka. W oczach miał łzy.

Piętnasty

Kolff został pochowany w Nowym Jorku z wszelkimi honorami przynależnymi wielkiej postaci świata nauki. Z uwagi na powagę chwili, przerwaliśmy na parę dni naszą wędrówkę po Ameryce. Vornan uczestniczył w pochówku razem z resztą komitetu — był niezwykle ciekaw naszych obyczajów pogrzebowych. Obecność znakomitego gościa podczas ceremonii nieomal stała się przyczyną poważnego zajścia. Szacowni naukowcy rozpychali się zapamiętale łokciami, aby podejść możliwie najbliżej, dotknąć ubrania przybysza z innego czasu. W pewnym momencie odniosłem nawet wrażenie, że lada chwila trumna ze zwłokami pójdzie zupełnie w zapomnienie i zostanie sponiewierana przez rozgorączkowany tłum. Wraz z Kolffem w mogile spoczęły trzy książki. Dwie z nich były pracami z zakresu lingwistyki, trzecia — przekładem „Nowego Objawienia” na język hebrajski. Zaskoczył mnie ten niecodzienny element uroczystości, ale Kralick wyjaśnił, że Kolff sam o to prosił przed śmiercią. Na cztery dni przed swoim końcem wręczył Helen zalakowaną kasetę z ostatnią wolą.

Gdy minął krótki z konieczności okres żałoby, ruszyliśmy dalej na zachód. To zadziwiające, jak szybko przeszliśmy do porządku dziennego po śmierci przyjaciela. Było nas teraz pięcioro, ale czas błyskawicznie zaciera pamięć i nie minęło nawet parę dni, a znów zostaliśmy pochłonięci przez rutynowe czynności. Nadeszły cieplejsze dni i ogólny nastrój uległ zasadniczej zmianie. Każdy chyba człowiek w kraju posiadał na własność egzemplarz „Nowego Objawienia”, tak więc kolejne wydania zalegały stosami półki księgarskie. Tłumy, które szły za Vornanem, co dzień stawały się liczniejsze. Pomniejsi prorocy mnożyli słowa, po swojemu interpretowali przesłanie. Wszystko to, co najważniejsze, samo ognisko zapalne miało swe miejsce w Kalifornii i Kralick zadbał starannie, aby szerokim łukiem omijać ten stan. Systematycznie rosnący w potęgę kult spędzał mu sen z powiek, tak samo jak każdemu z nas. Vornan natomiast sprawiał wrażenie zadowolonego z obecnej sytuacji. Czasami jednak nawet on nie potrafił ukryć lęku. Jak tamtego dnia, kiedy wylądował w porcie lotniczym, a na płycie czekał nieprzebrany tłum z czerwonymi książeczkami, lśniącymi w promieniach popołudniowego słońca. Odniosłem wrażenie, że wielkie zbiorowiska ludzkie wprawiają Vornana w zakłopotanie. Zazwyczaj jednak nasz gość okazywał ogromne zadowolenie z wszelkiego zamieszania wokół swojej osoby. Jedna z kalifornijskich gazet zaproponowała całkiem poważnie, aby Vornan startował w najbliższych wyborach do senatu. Widziałem, jak Kralick darł zapamiętale swój egzemplarz gazety.

— Jeśli ten brukowiec wpadnie Vornanowi do rąk, to możemy spodziewać się wszystkiego najgorszego — oznajmił ponuro.

Na całe szczęście obyło się bez dodatkowych problemów z fotelem senatorskim. Uświadomiliśmy sobie w porę, że Vornan i tak nie spełniał konstytucyjnie wymaganych warunków. Poważne wątpliwości wzbudziłaby na przykład kwestia obywatelstwa. Trybunał z pewnością zgłosiłby stanowczy sprzeciw wobec kandydatury Vornana, jako członka społeczności znanej pod nazwą Centrali. Chyba że nasz gość byłby w stanie dowieść, iż Centrala jest bezpośrednią spadkobierczynią spuścizny po Stanach Zjednoczonych, co wydawało się wielce wątpliwe.

Według naszego rozkładu jazdy, pod koniec maja Vornan miał odwiedzić świeżo wzniesiony kurort na Księżycu. Udało mi się jakoś wykpić z tej wyprawy. Nie miałem najmniejszej ochoty leżakować bezczynnie w tamtejszych pałacach tysiąca rozkoszy. Uważałem, że ten czas potrafię dużo lepiej spożytkować, załatwiając osobiste sprawy w Irvine, szczególnie że zbliżał się koniec semestru. Kralick jak zwykle kręcił nosem, mówił, że przecież dopiero co wróciłem z urlopu. Nie był jednak w stanie do niczego mnie zmusić i w końcu postawiłem na swoim. Zadecydowaliśmy, że komitet czterosobowy da sobie radę równie dobrze, co pięcioosobowy.

Ostatecznie jednak pojechało ich troje, nie licząc Vornana.