Выбрать главу

Fields zrezygnował w przeddzień odlotu. Można było się tego spodziewać zważywszy, iż już od paru tygodni mruczał coś pod nosem i trwał w jaskrawej opozycji do reszty zespołu. Fields jako psycholog uważnie śledził wszelkie kontakty Vornana z otoczeniem i musiał dojść do przykrych dla siebie wniosków. Zależnie od nastroju traktował Vornana jak oszusta bądź człowieka ze wszech miar prawdomównego i wysmażał odpowiednie raporty. Osobiście uważam, że wnioski, jakie Fields wyciągał ze swoich obserwacji, nie były wiele warte. Interpretacja poczynań Vornana w odniesieniu do ruchów wszechświata nie miała większego sensu. Milczałbym wszakże teraz dyskretnie, gdyby chociaż przez dwa kolejne tygodnie dostarczył tych samych konkluzji.

Rezygnacja nie była niestety podyktowana względami natury naukowej. Chodziło mianowicie o zwyczajną, męską zazdrość. I muszę przyznać, że o ile na ogół nie przepadałem za Fieldsem, to w tym konkretnym przypadku moja sympatia była po jego stronie.

Szło o Aster. Fields wciąż ponawiał beznadziejne ataki na tę twierdzę, co nas denerwowało, a jego doprowadzało do szaleństwa. Ona jednak nie czuła do niego nic — wszyscy to widzieli, nawet sam Fields. Ale bliskość kobiety wyczynia dziwne rzeczy z mężczyzną, więc nasz konkurent nie dawał za wygraną. Opłacił suto recepcjonistę w hotelu, aby jego pokój przylegał do apartamentu Aster i szukał sposobów wniknięcia do wewnątrz. Aster zaczęła odczuwać znudzenie i niechęć, czego nie manifestowała zresztą, jakby przystało na kobietę z krwi i kości. Pod wieloma względami była tworem sztucznym, podobnym do swoich anemonów. Bagatelizowała sentymentalne „echy-ochy” płonącego adoratora.

Zgodnie z tym, co usłyszałem od Helen, takie traktowanie wtrąciło Fieldsa w bezwład i przygnębienie. Wreszcie pewnego wieczora, gdy wszyscy siedzieli przy wspólnym stole, spytał Aster prosto z mostu i bez ogródek, czy ma ochotę spędzić dzisiejszą noc w jego sypialni. Odpowiedź brzmiała „nie”. Fields pozwolił sobie wówczas na parę kąśliwych uwag dotyczących narządów rozrodczych Aster, a konkretnie ich braku. Donośnym głosem oskarżył ją o oziębłość, perwersyjne upodobania oraz tym podobne przymioty. Wszystko, co powiedział, mogło być prawdą, z jednym zastrzeżeniem: Aster była istotnie straszną zołzą, ale mimo woli. Nie sądzę, aby czerpała przyjemność z jego cierpienia albo w jakikolwiek sposób prowokowała jego pożądanie. Najzwyczajniej w świecie nie pojmowała, czego się od niej oczekuje.

Tym razem jednak przypomniała sobie, że jest kobietą i zadała Fieldsowi cios najdotkliwszy z możliwych. Głośno, przy wszystkich, zaproponowała Vornanowi spędzenie nadchodzącej nocy u niej, w sypialni. Dała jasno do zrozumienia, że ma zamiar pójść na całość. Szkoda, że nie słyszałem tej rozmowy. Jeśli wierzyć Helen, Aster po raz pierwszy wyglądała jak prawdziwa kobieta: pałające oczy, zaciśnięte wargi, rumieńce na twarzy. Rzecz jasna, Vornan przystał na propozycję bez zastrzeżeń. Wyszli razem, Aster promienna niczym panna młoda w weselną noc. Pewnie tak właśnie się czuła.

Fields miał naprawdę dość. Trudno go zresztą winić. Aster dała mu ostatecznie kosza i szaleństwem byłoby żądać, aby on wciąż nalegał bardziej. Zawiadomił Kralicka, że rezygnuje z uczestnictwa w komitecie. Ten oczywiście zaczął apelować do poczucia patriotycznego obowiązku, wzywał do poświęceń w imię nauki i tak dalej — stek abstrakcji, które brzmią równie pusto dla wszystkich. Zbyteczne słowa przeszły obok. Jeszcze tej samej nocy Fields spakował swoje rzeczy i wyjechał. Jak twierdziła Helen, chciał oszczędzić sobie widoku szczęśliwych twarzy nazajutrz.

Kiedy tam ludzie przeżywali ciężkie chwile, ja siedziałem wygodnie w Irvine. Jak każdy zwyczajny obywatel, śledziłem rozwój wypadków na ekranie — kiedy tylko nie zapominałem uruchomić odbiornika. Te kilka miesięcy, jakie spędziłem z Vornanem, wydawały się teraz z perspektywy jeszcze bardziej odrealnione niż wtedy. Z dużym trudem przyszło mi zaakceptować fakt, że to wszystko nie było snem. Ale ja przecież nie śniłem. Vornan stąpał po Księżycu, a z nim Kralick, Helen, Heyman i Aster. Kolff leżał w grobie. Fields wrócił do Chicago. Zadzwonił do mnie pod koniec czerwca. Mówił, że pisze książkę o swoich doświadczeniach z Vornanem i chciał skonsultować ze mną parę szczegółów. Nie wspomniał ani słowem o motywach swojej rezygnacji.

Po godzinie zapomniałem o Fieldsie i jego książce. Usiłowałem również zapomnieć o Vornanie. Rzuciłem się w wir pracy, mocno zaniedbanej ostatnimi czasy, lecz nie znalazłem w niej ukojenia — widziałem bezsens, banalność, bezcelowość, tragiczną płytkość. Szwendałem się bez celu po laboratorium, przeglądałem taśmy ze starymi doświadczeniami, czasami postukałem chwilę na komputerze, ziewałem ukradkiem na spotkaniach z dyplomantami. Prezentowałem sobą zapewne żałosny widok: król Lear pośród cząstek elementarnych. Za stary, zbyt ograniczony i ślepy, aby pokonać własne wątpliwości. Wyczuwałem, że młodsi koledzy traktują mnie jak zgrzybiałego staruszka. Odnosiłem wrażenie, iż dźwigam na barkach przynajmniej osiemdziesiąt lat. Nikt nie wiedział, jak pokonać chaos, który ogarnął nasze badania. Inni członkowie zespołu również utknęli w ślepej uliczce. Różniło nas jedynie to, że oni wciąż mieli nadzieję, iż coś się ruszy, jeśli tylko nie zaprzestaniemy eksperymentów. Ja natomiast straciłem kompletnie zainteresowanie badaniami, a co gorsza również ich celem.

Oczywiście wszyscy byli bardzo ciekawi, co myślę na temat autentyzmu Vornana-19. Czy wiem już coś konkretnego odnośnie sposobów podróżowania w czasie? Czy wierzę w tę całą historię? Jakie są, według mnie, teoretyczne implikacje wizyty?

Nie znałem odpowiedzi — same pytania stały się nudne i jałowe. I tak minął miesiąc udawania, zastoju, bezwładu. Zapewne powinienem był rzucić to wszystko w diabły i odwiedzić Shirley i Jacka. Jednak ostatnia wizyta u starych przyjaciół wytrąciła mnie z równowagi, odsłoniła bowiem głębokie i nieoczekiwane wyrwy w ich związku. Nie chciałem tam wracać, bo przerażała mnie myśl, że utracę w ten sposób ostatnie miejsce schronienia. Nie mogłem również porzucić pracy, mimo jej beznadziejności i jałowości. Zostałem w Kalifornii. Niemalże codziennie wpadałem na kilka godzin do laboratorium. Sprawdzałem referaty moich studentów. Unikałem jak ognia ludzi z mediów, którzy koniecznie chcieli zalać mnie powodzią pytań na temat Vornana-19. Dużo spałem, czasami dwanaście godzin na dobę. Miałem nadzieję, że uda mi się w ten sposób przeczekać okres zastoju i chandry. Z uporem godnym miana obsesji czytałem stosy powieści, sztuk teatralnych, tomików poezji. Łatwo można uświadomić sobie stan mojego ducha, zważywszy, iż w ciągu pięciu kolejnych wieczorów przedarłem się samotnie przez Księgi Prorocze Blake’a. Nie uroniłem ani sylaby. Słowa nawiedzonego szaleńca kołatają mi pod czaszką jeszcze po dziś dzień, a minęło już pół roku. Przeczytałem również całego Prousta, sporo Dostojewskiego i kilka antologii pełnych koszmarów z epoki jakobinów — apokaliptyczna sztuka godna czasów Apokalipsy. Większość słów bledła jednak zaraz, gdy zdjąłem z nich swój rozpalony wzrok. Pozostały jedynie strzępy: Charlus, Swidrygajłow, księżniczka Malfi, Vindice, Swann. Mętne sny Blake’a: Enitharmon i Urizen, Los, Orc, majestatyczna Golgonooza:

Lecz i krew i rany, i potępieńcze krzyki, i skowyt bitewnych rogów, I serca rozpłatane szarym mieczem na ołtarzu światła, I wnętrzności skryte za kutym żelazem teraz rozlane po ziemi — wszystko na nic. Zawezwij uśmiech dyskretnego oszustwa zawezwij gorzkie łzy! Usłyszymy twe jęki pośród zgiełku trąb nim krawawy świt powróci znów.