Podczas tych dni obłąkańczej samotności i wewnętrznego rozdarcia niewiele uwagi poświęcałem dwom przeciwstawnym ruchom, które podzieliły świat między siebie. Jeden rósł w siłę, drugi tracił na znaczeniu. Apokaliptyści nie dawali za wygraną i wciąż urządzali marsze, wzniecali zamieszki, odprawiali orgie. Widziałem jednak w ich wysiłkach ten sam beznadziejny upór, który kazał konającemu Kolffowi zamachać ostatni raz ręką. Ich czas minął. Naprawdę niewielu już ludzi wierzyło, że pierwszego stycznia 2000 roku nadejdą dni zagłady. Vornan stąpał po Ziemi jako żywe zaprzeczenie ich idei. Ci, którzy mimo wszystko trwali przy swojej wizji Apokalipsy, byli po prostu osobami skrzywionymi psychicznie. Nieustanne orgie zniszczenia stały się dla nich sposobem na życie. Zniknęło całe podłoże teologiczne. Za bandą degeneratów podążali szaleni dewoci, którzy czekali z ogniem w oczach na Armageddon. Ci fanatycy tracili jednak z dnia na dzień grunt pod nogami. W lipcu, na niespełna pół roku przed zapowiadaną datą ostatecznej zagłady, dla niezależnych obserwatorów stało się jasne, że kult Apokalipsy wygaśnie śmiercią naturalną, nie doczekawszy nawet przepowiedzianego terminu końca ludzkości. Teraz już wiemy, że stało się inaczej. Gdy piszę te słowa, do momentu stwierdzenia definitywnej prawdy pozostaje zaledwie osiem dni, a apokaliptyści wciąż trzymają się nieźle. Jest wieczór Bożego Narodzenia. Teraz dopiero dociera do mnie świadomość, że obchodzę dziś rocznicę ważną również dla Vornana — rocznicę jego lądowania na rzymskim placu koło fontanny.
O ile w lipcu apokaliptyści sprawiali wrażenie dogorywających psów, o tyle drugi kult, bezimienny ruch czcicieli Vornana, wyraźnie wówczas nabierał rozpędu. Nie głosił żadnych haseł i nie wysuwał żądań. Jedyne o czym, jak się mogło zdawać, marzyli jego uczestnicy, było dotknąć ręki proroka i wykrzyczeć swoje uwielbienie. „Nowe Objawienie” było ich świętą księgą: chaotyczna, niespójna galeria wywiadów i relacji z konferencji prasowych udekorowana tu i ówdzie złotymi grudkami faktów, jakie przekazał Vornan. Udało mi się wyszukać jedynie dwa dogmaty ich wiary: życie na Ziemi to czysty przypadek, spowodowany przez niedbalstwo międzygwiezdnych podróżników; świat nie ulegnie zniszczeniu pierwszego stycznia. Zapewne tworzono już religie na wątlejszych fundamentach, ale jakoś nie mogę wskazać adekwatnych przykładów. Czciciele Vornana ściągali zawsze w pobliże swego charyzmatycznego, tajemniczego proroka. Wielu wyruszyło za nim na Księżyc i w bazie Kopernikus zaczęło być tłoczno — sytuacja doprawdy niespotykana ze względu na tamtejsze ceny. Reszta siedziała przed wielkimi ekranami ustawianymi na placach i z zapartym tchem śledziła relacje z Luny. Ja również włączałem czasami telewizor, aby oglądać doniesienia o tych masowych seansach.
Najbardziej martwiła mnie bezkształtność tego ruchu. Brakowało męskiej ręki. Vornan mógłby wyznaczyć jakiś kierunek, przydać kultowi impetu, wygłaszając jedynie kilka zdań zachęty. Mógł wezwać do świętej wojny, do przewrotu politycznego, do szaleństwa na ulicach, do abstynencji i miliony posłuchałyby w pokorze. On jednak nie zamierzał korzystać aż tak dalece z posiadanej władzy. Może nie zdawał sobie po prostu sprawy z potęgi, jaką skupił w swym ręku. Widziałem, jak jednym niewinnym gestem przemienił przyjęcie w krwawą jatkę. Co by się działo, gdyby przechwycił stery tego świata?
Siła nowej religii była zatrważająca, podobnie zresztą jak szybkość, z jaką rosła i nabierała rozmachu. Nieobecność Vornana nie miała przy tym najmniejszego znaczenia. Wywierał dostateczny wpływ nawet z tak olbrzymiej odległości — wpływ równie potężny i mimowolny, co moc Księżyca zniewalająca oceany. Był, jak głosił modny frazes, wszystkim dla wszystkich. Niektórzy kochali go za skrajny nihilizm, inni widzieli w nim z kolei symbol stabilności w rozkołysanym świecie. Podstawowym atutem Vornana była jego boskość. Boskość, ale nie w stylu Jahwe, Wotana czy surowego acz sprawiedliwego ojca. Raczej boskość przystojnego, dynamicznego Młodego Boga, wcielenia wiosny i światła, cudownego połączenia sił tworzenia i niszczenia. Był jak Apollo. Był jak Ozyrys. Był jak Baldur. Ale miał również coś z Lokiego. Wymykał się jednoznacznej interpretacji.
Wizytę na Księżycu przedłużano kilkakrotnie. Sądzę, że intencją Kralicka — czyli rządu — było utrzymywać Vornana możliwie jak najdłużej z dala od Ziemi, aby niebezpieczne emocje miały szansę ostygnąć. Pobyt w luksusowym kurorcie miał początkowo trwać maksymalnie do końca czerwca, tymczasem był środek lipca, a o powrocie nikt jakoś nie wspominał. Widziałem migawki, jak Vornan bierze kąpiele w basenach grawitacyjnych, ujeżdża na rakietowych nartach albo siedzi przy stole do gry. Zwróciłem uwagę, że często towarzyszy mu Aster, podejrzanie uśmiechnięta i ubrana zupełnie nie w swoim stylu. W tle czasami migali mi Helen i Heyman, kiepsko dobrana para, skazana na siebie mimo wzajemnej niechęci. Widziałem również jak na uboczu stoi Sandy Kralick — smutna, pogrążona w rozmyślaniach postać.
Pod koniec lipca dostałem wiadomość, że Vornan wraca na Ziemię i że znów będę potrzebny. Miałem stawić się za tydzień w porcie kosmicznym w San Francisco. Nazajutrz po tej depeszy otrzymałem egzemplarz wielce niesympatycznej broszury, której lektura z pewnością nie wpłynęła korzystnie na polepszenie humoru w ekipie Kralicka. Książeczka została oprawiona w czerwoną okładkę, na podobieństwo „Nowego Objawienia”. Tytuł tego dzieła brzmiał „Najnowsze Objawienie”, zaś autorem był nie kto inny, tylko Morton Fields. Swój, podpisany przez autora, egzemplarz otrzymałem w dowód sympatii i uznania. Nie minęło wiele czasu, a wyczerpano kolejne nakłady.
Przyczyną oszałamiającej popularności była nie tyle zawartość broszurki, co raczej chłonność rynku na wszelkie słowo pisane związane z osobą Vornana-19.
„Najnowsze Objawienie” było mało wybredną antologią wspomnień z wyprawy po Stanach. Fields wypluł z siebie całą frustrację, uderzając głównie w Aster. Nie wymieniał jej co prawda po imieniu — zapewne z obawy przed procesem o zniesławienie — lecz bez trudu można było samemu ustalić, o kogo chodzi. W komitecie były tylko dwie kobiety, a Helen McIlwain została już wcześniej przedstawiona z nazwiska. Zarysowany portret Aster Mikkelsen nijak nie przystawał do mojego obrazu Aster Mikkelsen. Fields nakreślił wizerunek naszego biochemika jako osoby niezwykle przebiegłej, wyrachowanej i ponad wszystko amoralnej. Według jego relacji, Aster oddawała się członkom naszego komitetu w imię doraźnych interesów, za sprawą swego nienasyconego apetytu przywiodła Kolffa do grobu, uprawiała z Vornanem najbardziej ohydne rodzaje miłości. Jednym z pomniejszych przestępstw, jakie popełniła ta straszna kobieta, było kuszenie i zwodzenie jedynego rzeczywiście prawego i oddanego sprawie członka naszej grupy. A imię jego brzmiało, rzecz jasna, Morton Fields. Tak pisał sam autor:
„Ta rozpustna i na wskroś zepsuta kobieta czerpała dziwną przyjemność z nieustannego zadręczania mnie i kuszenia do grzechu. Byłem łakomym kąskiem. Ponieważ od samego początku dałem jasno znać, że nią gardzę, ona postanowiła za wszelką cenę zaciągnąć mnie do łóżka. Gdy stanowczo odmówiłem, zapragnęła jeszcze goręcej dołożyć moją głowę do swej kolekcji skalpów. Jej prowokacje stały się bezwstydne, przybrały jawny wymiar i pewnego dnia musiałem ulec zmasowanemu atakowi. Wtedy oczywiście z wielkim hałasem okrzyknęła mnie Don Juanem, oczerniając i upokarzając w obecności innych…”
I tak dalej. Płaczliwy ton opanował równo wszystkie strony. Fields nie oszczędził zresztą nikogo. Helen McIlwain była trzpiotowatą, nieodpowiedzialną nastolatką w skórze dojrzałej kobiety. Kolff zyskał miano zgrzybiałego starca, któremu w głowie tylko biesiady, rozpusta i sprośne wierszyki. F. Richard Heyman został przedstawiony jako arogancki typek nie wylewający za kołnierz. (W tym konkretnym przypadku podzielam zdanie Fieldsa.) Kralick wyszedł na rządowego sługusa, który rozpaczliwie usiłuje dogodzić wszystkim na raz i jest skłonny pójść na każdy kompromis, byle tylko uniknąć kłopotów. Fields nie ukrywał stanowiska rządu w sprawie wizyty Vornana. Stwierdzał jasno, że prezydent zaakceptował bez szemrania wszystkie twierdzenia gościa, aby tym samym osłabić apokaliptystów. Była to oczywiście prawda, lecz nikt dotąd nie mówił o tym głośno, a już z pewnością nikt związany równie blisko z osobą Vornana co Fields. Na całe szczęście ten groźny zarzut został ukryty pod setkami słów poświęconych paranoidalnym stanom społecznego psyche i, jak sądzę, sedno oskarżenia umknęło większości czytelników.