— Będziemy ponosić odpowiedzialność za to szaleństwo — powiedziałem do Kralicka. — Nie trzeba było pozwalać na wszystko.
Kralick posłał mi krzywy uśmiech i poradził, abym się choć trochę odprężył. Nie byłem w stanie. Tego wieczoru Vornan po raz kolejny udzielił wywiadu i opowiadał ludziom rzeczy utopijne. Świat potrzebuje gruntownych reform, zbyt wielka władza spoczywa w ręku zbyt wąskiego grona osób. Nadciąga era powszechnego dobrobytu, lecz najpierw trzeba wspólnej pracy oświeconych mas.
— Powstaliśmy ze śmiecia — mówił — ale możemy stać się bogami. To jest realna perspektywa. W moich czasach nie ma chorób, ubóstwa, cierpienia. Śmierć została obłaskawiona. Ale czy rodzaj ludzki musi czekać na te wszystkie dobrodziejstwa przez tysiąc lat? Musicie działać! Teraz!
Te słowa brzmiały jak wezwanie do rewolucji.
Jak dotąd Vornan nie przedstawił żadnego konkretnego programu. Artykułował jedynie ogólnikowe hasła o potrzebie przemian społecznych. Lecz i tak było to znacznie więcej niż kąśliwe, szydercze uwagi, jakie czynił podczas pierwszych miesięcy swego pobytu. Wszystko wskazywało na to, że jego destrukcyjne możliwości rosły z każdym dniem. Wyczuł, że może narobić znacznie większego zamieszania przemawiając bezpośrednio do tłumu niż drocząc się z pojedynczymi osobnikami. Kralick chyba także zrozumiał, co wisi w powietrzu. Nie mam pojęcia, dlaczego pozwalał, aby podróż trwała dalej. Milczał, chociaż Vornan zyskiwał coraz większy dostęp do kanałów informacyjnych. Kralick stał zupełnie bezczynny wobec biegu wypadków, bezczynny w obliczu rewolucji, której sam był mimowolnym współtwórcą.
Motywy, jakimi kierował się Vornan, były dla nas zagadką. Drugiego dnia naszego pobytu w Buenos Aires ponownie wszedł między wiernych. Tym razem tłum był znacznie większy. Ludzie ze ślepym fanatyzmem cisnęli się w stronę Vornana, usiłując za wszelką cenę dotknąć swojego mesjasza. W rezultacie musieliśmy go stamtąd wyciągnąć, korzystając z pomocy kołyski spuszczanej ze śmigłowca. Kiedy zdjęliśmy z niego tarczę, był blady i roztrzęsiony. To przeżycie musiało wywrzeć na nim kolosalne wrażenie, bo jeszcze nigdy nie widziałem, aby dygotał na całym ciele. Spojrzał raczej nieufnie w kierunku tarczy.
— Jesteście pewni, że nie zawiedzie w najważniejszym momencie?
Kralick zapewnił go, że tarcza została wykonana z całą precyzją i starannością, co dawało jej absolutną gwarancję. Vornan wciąż nie był do końca przekonany. Odwrócił energicznie głowę i spróbował opanować skołatane nerwy. Oznaki jego strachu w istocie podziałały na mnie pokrzepiająco. Nie mogłem go przy tym winić, że mimo korzystania z tarczy lęka się tłumu. Dziewiętnastego listopada, we wczesnych godzinach porannych, opuściliśmy Buenos Aires i obraliśmy kurs na Rio de Janeiro. Próbowałem usnąć, ale Kralick wszedł do przedziału i zbudził mnie, szarpiąc za ramię. Za jego plecami stał Vornan. Kralick ściskał w ręku zwiniętą tarczę ochronną.
— Włóż to na siebie, Leo — polecił.
— Po co?
— Musisz nauczyć się z tym sprzętem obchodzić. Będziesz nosił tarczę w Rio.
Momentalnie otrzeźwiałem.
— Słuchaj, Sandy, jeśli sądzisz, że zamierzam paradować…
— Proszę — szepnął błagalnie Vornan. — Chciałbym mieć cię tam koło siebie, Leo.
— Vornan czuł się ostatnio bardzo nieswój w obliczu ogromu tłumów — dodał Kralick — i dlatego nie chce więcej schodzić tam sam. Wybrał ciebie na towarzysza wyprawy.
— To prawda — przytaknął Vornan. — Nie ufam innym. Tylko przy tobie czuję się bezpiecznie.
Potrafił być diabelnie przekonujący. Wystarczyło jedno spojrzenie, jeden niedbały gest, a byłem gotów stawić czoła milionom fanatyków. Powiedziałem, że zgoda, a on dotknął mojej dłoni i cicho lecz dobitnie wyszeptał słowo podziękowania. Zaraz potem zniknął za załomem korytarza. W tym momencie pojąłem rozmiary własnego szaleństwa. Gdy Kralick podał mi tarczę, na znak protestu stanowczo potrząsnąłem głową.
— Nie mogę. Lepiej zawołaj Vornana. Powiedz, że zmieniłem zdanie.
— Dajże spokój, Leo. Nie ma się co bać.
— On sam, beze mnie, nie pójdzie?
— Właśnie.
— No to mamy kłopot z głowy — powiedziałem. — Ja nie włożę tarczy i tym sposobem Vornan będzie musiał zostać z nami. Odetniemy go od źródła, z którego czerpie swoją siłę. Czy nie na to właśnie czekaliśmy?
— Nie.
— Nie?
— Chcemy, aby Vornan był wśród ludzi. Oni go kochają i potrzebują. Nie możemy zabierać tłumowi bohatera.
— Niech zatem biorą swojego bohatera, ale beze mnie.
— Nie zaczynaj wszystkiego od początku, Leo. Vornan wybrał ciebie. Zrozum, że jeśli nasz gość nie wystąpi w Rio, może to znacznie zaważyć na naszych kontaktach międzynarodowych i wywołać jeszcze Bóg wie co. Nie możemy do tego dopuścić.
— I dlatego ja mam być ofiarą rzuconą wilkom na pożarcie?
— Tarcze to sto procent bezpieczeństwa, Leo. Głowa do góry! Pomyśl sobie, że to ostatni raz.
Kralick zalał mnie potokiem słów i w rezultacie postanowiłem, że mimo wszystko dotrzymam danego słowa. Mknęliśmy na wschód, ponad dzikim dorzeczem Amazonki, a Kralick zapoznawał mnie z tajnikami obsługi tarczy ochronnej. Kiedy zaczęliśmy obniżać lot, byłem już prawdziwym ekspertem w tej dziedzinie. Swoją zgodą na udział w eskapadzie sprawiłem Vornanowi niezmierną radość. Z własnej woli począł opowiadać o podnieceniu, jakie towarzyszy mu w trakcie obcowania z tłumem, i o władzy, jaką sprawuje wówczas nad ludźmi. Mówiłem niewiele, za to słuchałem pilnie. Obserwowałem go z natężoną uwagą, notując w pamięci rysy twarzy, każdy cień uśmiechu. Poczułem bowiem nagle, że jego wizyta w naszej epoce powoli dobiega końca.
Tłum, jaki oczekiwał nas w Rio, przeszedł najśmielsze oczekiwania. Vornan zaplanował już wcześniej, że występ odbędzie się na plaży. Sunęliśmy po ulicach odświętnego miasta w stronę morza. W zasięgu wzroku nie widać było jednak plaży, a jedynie bezmiar głów, ciągnący się od białych wieżowców nad oceanem do krawędzi fal, a nawet dalej, w wodę. Nie byliśmy w stanie przebić tej masy. Pozostawała więc jedynie droga powietrzna.
— Ci ludzie przybyli, aby mnie zobaczyć — oznajmił Vornan z nieskrywaną dumą i radością. — Gdzie jest megafon?
Kralick wyposażył naszego gościa w dodatkowe urządzenie: automatycznego tłumacza. Gdy tak wisieliśmy nad bezkresną dżunglą ciemnych, uniesionych ramion, Vornan mówił, a jego słowa tonęły w pogodnym, letnim powietrzu. Za tłumaczenie nie mogę ręczyć, ale słowa, których używał, chwytały za serce. Mówił o świecie, z którego przybył, świecie wolnym od konfliktów i walk, opowiadał o spokoju i harmonii. Każda istota ludzka, mówił, jest jedyna w swoim rodzaju, wartościowa. Porównał swoją epokę z naszym ponurym i udręczonym światem. Takie kłębowisko, jakie widzę tu w dole, ciągnął, nie mogłoby zaistnieć u nas, gdyż tylko głód potrafi utrzymać ludzi razem, a w moich czasach o głodzie nie może być mowy. Dlaczego, pytał, wybraliśmy takie życie? Dlaczego nie oczyścić naszych głów ze schematów, szablonów i niepotrzebnej dumy, pozbyć się dogmatów i idoli, zniszczyć łańcuchy, które skuwają ludzkie serca? Niech każdy pokocha drugiego jak brata. Niech znikną fałszywe pragnienia i żądza władzy. Niech zapanuje nowa era powszechnej miłości i dobroci.
W tych hasłach nie było nic nowego. Podobne idee głosiło już wielu proroków. Ale Vornan mówił z tak zniewalającą szczerością i ferworem, że nic nie wydawało się banalne. Nie poznawałem tego człowieka — dawnego prześmiewcy naszego świata. Czy to ten sam człowiek, który traktował ludzi jak zabawki? Rozczulający mówca? Święty? Słuchając jego słów byłem bliski łez. A wrażenie, jakie wywarł na zgromadzonych nad brzegiem morza i zasiadających przed ekranami, trudno było przecenić.