Выбрать главу

Vornan sprawował absolutną władzę. Jego zgrabna sylwetka, zwodniczo chłopięcy sposób wyrażania myśli podbiły świat. Byliśmy w jego mocy. Szczerością zamiast kpiny zawojował wszystkich.

Skończył przemowę i zwrócił się do mnie:

— A teraz zejdźmy na dół, pomiędzy ludzi, Leo.

Założyliśmy tarcze. Dygotałem z przerażenia. Vornan zerknął zza włazu śmigłowca na falujący poniżej tłum szaleńców, zawahał się i cofnął nieco. Ale oni wciąż czekali, wołając go głosami pełnymi uwielbienia.

— Idź pierwszy — szepnął. — Proszę.

Z samobójczą brawurą zjechałem sto stóp w dół, na plażę. Dotknąłem ziemi i poczułem pod stopami miękki piasek. Ludzie ruszyli w moim kierunku, lecz zobaczywszy, że nie jestem ich prorokiem, przystanęli. Kilka osób odbiło się od mojej tarczy. Poczułem, że jestem nietykalny. Strach opuścił mnie zupełnie, gdy spostrzegłem, jak bursztynowa poświata odpycha tych, co podeszli zbyt blisko.

Teraz przyszła kolej na Vornana. Niski jęk wydobył się z dziesięciu tysięcy gardeł i powoli urósł do przeszywającego ryku. Rozpoznali go. Stanął obok mnie promieniejąc władzą, dumą, radością. Wiedziałem, co myśli: całkiem nieźle mi poszło. Niewielu dane jest zostać bogiem za życia.

— Chodź za mną — powiedział.

Uniósł ramiona i ruszył przed siebie, majestatycznie, budząc nabożny lęk. Podążałem nieco z tyłu, jak niższy rangą kapłan. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Tłum wyznawców runął w kierunku swojego proroka. Twarze wykrzywione, oczy błyszczące. Nikt jednak nie był w stanie dotknąć Vornana. Przeszliśmy dziesięć stóp, dwadzieścia, trzydzieści. Tłum rozstępował się przed nami, a z tyłu znów gęstniał. Chroniony tarczą, czułem mimo wszystko siłę, z jaką napierał. Otaczał nas pewnie milion Brazylijczyków, może pięć milionów. To była najwspanialsza chwila Vornana. Kroczył wciąż przed siebie, kiwał głową, uśmiechał się, wyciągał rękę, łaskawie przyjmował składany mu hołd.

Olbrzymi, czarnoskóry, błyszczący od potu mężczyzna wynurzył się nagle przed nami, zagradzając drogę. Zastygł na tle błękitnego nieba.

— Vornan! — krzyknął głosem jak grzmot. — Vornan! Wyciągnął obie ręce w kierunku Vornana.

I złapał go za ramię.

Ten obraz mam wyryty w pamięci: smoliście czarna dłoń, która chwyta jasnozielony rękaw. I Vornan, który powoli obraca się, marszczy brwi, spogląda na obcą rękę, nagle pojmuje, że tarcza przestała go chronić.

— Leo! — krzyknął.

Powstał prawdziwy kocioł. Usłyszałem krzyki ekstazy. Tłum ogarnęło szaleństwo.

Za moimi plecami zwisał uchwyt drabinki. Chwyciłem się i podciągnąłem w górę. Byłem bezpieczny. Spojrzałem w dół, dopiero gdy siedziałem już na pokładzie śmigłowca. Na plaży ujrzałem falujące kłębowisko ludzi i przeszedł mi dreszcz po plecach.

Tłum pochłonął kilkaset ofiar. Po Voranie zaginął wszelki ślad.

Osiemnasty

Teraz to już koniec, a jednocześnie to dopiero początek. Nie wiem, czy zniknięcie Vornana umocni nas, czy zniszczy. Przez jakiś czas jeszcze pozostanie to tajemnicą.

Mieszkam w Rio od sześciu tygodni, ale w takiej samotności mógłbym równie dobrze żyć na Księżycu. Wszyscy wyjechali, ja zostałem. Zajmuję niewielkie mieszkanie — dwa pokoje nieopodal plaży, gdzie Vornan odegrał swój ostatni akt. Nie wychodziłem na zewnątrz od ponad miesiąca. Jedzenie zamawiam poprzez automatyczny dozownik. Nie gimnastykuję się. Nie mam przyjaciół w mieście. Nie znam nawet tutejszego języka.

Począwszy od piątego grudnia, nieustannie pisałem ten pamiętnik, który wkrótce zostanie ukończony. Nie zamierzam szukać wydawcy. Opisałem wszystko tak, jak pamiętam, całą historię Vornana-19 i mój udział w tych nieprawdopodobnych wypadkach. Zapieczętuję taśmę i ukryję w sejfie, aby nie została otwarta wcześniej niż za sto lat. Nie mam ochoty dodawać własnej kropelki do tej ulewy plotek, jaką rozpętało zniknięcie Vornana. Być może mój pamiętnik okaże się pomocny w nadchodzącym stuleciu, lecz teraz nie chcę podsycać ognia, który szaleje po świecie. Chciałbym mieć pewność, że z czasem ktoś przełamie pieczęć na moich ustach, złe chwile pójdą w niepamięć. Jednak szczerze wątpię, czy tak się stanie.

Tyle jeszcze zostało wątpliwości. Czy Vornan zginął rozszarpany przez tłum, czy też powrócił do swojego czasu? Może czarnoskóry olbrzym był posłańcem, który miał go stąd zabrać? Czy Vornan przeniósł się w przyszłość z chwilą, gdy jego pancerz zawiódł? Ciekawość nie daje mi spokoju. I dlaczego osłona przestała działać? Kralick przysięgał, że pancerz jest odporny na wszelkiego rodzaju sabotaż. Czy Kralick świadomie uszkodził osłonę w obawie przed rosnącą władzą Vornana? A potem pewnie użył mnie jako przynęty. Chciał, abym przekonał Vornana, że w pancerzu nic mu nie grozi i może spokojnie wejść między ludzi. Jeśli tak właśnie było, to jestem współodpowiedzialny — ja, który nienawidzę wszelkiej przemocy. Nie mam jednak pewności, czy Vornan został zamordowany. Nie wiem nawet, czy w ogóle umarł. Nie ulega jednak wątpliwości, że nie ma go już wśród nas.

Myślę jednak, że mimo wszystko nie żyje. Obecność Vornana wśród nas łączyła się ze zbyt wielkim ryzykiem. Spiskowcy, którzy zabili Cezara, czuli, że wypełniają publiczny obowiązek. Pozostaje pytanie: czy przeżyjemy odejście mesjasza?

Wymyśliliśmy odpowiednie zakończenie dla takiej historii. Za każdym razem, kiedy przychodzi do nas bóg, zabijamy go bez litości. Vornan dołączył do tego grona: razem z zapomnianym Ozyrysem, zamordowanym Tammuzem, opłakiwanym Baldurem. Teraz musi nastać pora pokuty i zmartwychwstania. I ta świadomość nie daje mi spać spokojnie. Żywy Vornan mógłby z czasem zniszczyć swój mit, objawiając się ludziom jako głupiec, ignorant, człowiek, który nie dba o nic, skrzyżowanie wilka z pawiem. Jego zniknięcie nadaje całej sprawie inny wymiar. Teraz, kiedy zgotowaliśmy mu męczeńską śmierć, Vornan jest już poza naszym zasięgiem. Ci, którzy potrzebowali boga, będą czekać na jego następcę, na kogoś, kto wypełni pustkę. Nie sądzę, aby zabrakło następców. Wstępujemy w epokę proroków. Wchodzimy w erę nowych bogów. Nadchodzi wiek płomienia. Boję się, że doczekam Czasu Czystek, o którym wspominał Vornan.

Wystarczy. Jest prawie północ — trzydziesty pierwszy grudnia. Za chwilę nastanie nowe stulecie. Na ulicach trwa zabawa.

Są tańce i śpiewy. Słyszę prostacki śmiech i huk wystrzeliwanych rac. Niebo lśni od wybuchów. Jeśli są jeszcze jacyś apokaliptyści, kolejną godzinę spędzą w strachu bądź w radości, czekając na Sąd Ostateczny. Wkrótce nadejdzie rok 2000. Dziwnie brzmią te słowa.

Pora opuścić w końcu mieszkanie. Wyjdę na ulicę, w tłum ludzi, aby świętować narodziny nowego roku. Niepotrzebny mi pancerz. Nic mi bowiem nie grozi, z wyjątkiem tego, z czym wszyscy musimy żyć. Teraz umiera stulecie. Wychodzę.