— Czy to dzieło Indian Papago? — spytałem.
— Wątpię. Ciągle nie mam pewności, ale moim zdaniem to jest zbyt dobre jak na Papago. Przypuszczam, iż są to pozostałości po kolonii Indian Hopi sprzed około tysiąca lat, którzy dotarli tutaj z Kayenta. Shirley zaproponowała, że przywiezie mi parę kaset na temat archeologii, gdy będzie następnym razem w Tuscon. Nasz bank danych nie posiada żadnych szczegółowszych analiz tych terenów.
— Mógłbyś poprosić o parę opracowań — podsunąłem. — Bibliotece z Tuscon nie sprawiłoby większych problemów przesłanie ci kopii za pomocą datafonu. A jeśli nie dysponują odpowiednimi książkami, mogą ściągnąć je z Los Angeles. Cała idea sieci informatycznej opiera się na tym, żebyś był w stanie zdobyć wszelkie dane nie wychodząc z domu, a nie…
— Wiem — odparł spokojnie Jack. — Nie chciałbym jednak wszczynać sensacji. Mogę w każdej chwili zorganizować grupę archeologów. Będziemy zdobywać książki w tradycyjny sposób, chodząc do biblioteki.
— Jak dawno już wiesz o tym miejscu?
— Od roku — wyjaśnił. — Nie ma pośpiechu.
Podziwiałem jego niezależność. Jak tej parze udało się ułożyć sobie życie na pustyni? Poczułem zazdrość i przez chwilę zapragnąłem pójść w ich ślady. Szybko jednak się opamiętałem. Nie wytrzymałbym długo mieszkając z nimi, nawet gdyby zgodzili się na to. Zaś samotne życie w innym zakątku pustyni nie pociągało mnie szczególnie. Moim miejscem był uniwersytet. Wiedząc, iż w każdej chwili jestem w stanie skryć się u Bryantów, mogłem czerpać zadowolenie z pracy. Myśl ta przyniosła ze sobą falę radości; minęło zaledwie kilka dni, a ja znów zacząłem spoglądać z nadzieją na dalsze badania!
Czas płynął szybko. Adwent roku 1999 uczciliśmy wyprawiając niewielkie przyjęcie, na którym upiłem się nieco. Uleciało ze mnie całe napięcie. Eksplozja letnich upałów zalała pustynię zaraz na początku stycznia, hasaliśmy więc nago po dworze, bezmyślnie radośni. Kaktus w ich ogrodzie wypuścił kaskadę żółtych kwiatów, pszczoły przyleciały nie wiadomo skąd. Pozwoliłem, by wielki kosmaty trzmiel z nóżkami upapranymi pyłkiem wylądował na mym ramieniu. Nie próbowałem go wystraszyć ani strząsnąć. Po chwili uleciał ku Shirley i zaczął badać gorącą dolinę jej piersi; potem zniknął. Śmialiśmy się głośno. Któż bałby się takiego grubego trzmiela?
Minęło już niemal dziesięć lat od czasu, gdy Jack opuścił uniwersytet i zabrał Shirley na pustynię. Początek roku zawsze uświadamia nam nieuchronność przemijania. Jak się zdaje jednak, od mniej więcej dziesięciu lat nasz proces starzenia uległ, jak gdyby, zahamowaniu. Choć skończyłem już pięćdziesiątkę, miałem niezłą kondycję i z wyglądu przypominałem mężczyznę znacznie młodszego. Włosy wciąż miałem kruczo czarne, twarz bez śladu zmarszczek. Byłem z tego zadowolony, aczkolwiek nie miało to zasadniczego wpływu na stan moich badań. W pierwszym tygodniu roku 1999 nie byłem ani o krok bliżej sukcesu, aniżeli w pierwszym tygodniu roku 1989. Wciąż poszukiwałem potwierdzenia swej teorii, iż przepływ czasu jest dwukierunkowy i że przynajmniej na poziomie cząstek elementarnych można go odwrócić. Przez całą dekadę kręciłem się w kółko, nic nie wnosząc, choć moja sława, chcąc nie chcąc, rosła, zaś nazwisko podawano nie raz jako kandydaturę do nagrody Nobla. W przypadku gdy fizyk teoretyczny staje się postacią publiczną można mieć pewność, iż coś zwichnęło mu karierę albo badania utknęły w ślepym zaułku — sytuację taką opisuje doskonale zasada Garfielda. Dziennikarzom jawiłem się jako tajemniczy czarodziej, który pewnego dnia ofiaruje światu wehikuł czasu, sam sobie natomiast jako nieudacznik, który zabrnął w labirynt bez wyjścia.
Minione dziesięciolecie odcisnęło natomiast piętno siwizny na skroniach Jacka, lecz ogólnie rzecz biorąc wyszedł z tej metamorfozy obronną ręką. Nabrał muskulatury i krzepy, tracąc na dobre swoją wrodzoną chorobliwą bladość. Ciało miał silne i poruszał się z niewymuszoną gracją, która zastąpiła młodzieńczą niezdarność. Cera ściemniała mu od ciągłego przebywania na słońcu. Jack sprawiał wrażenie człowieka żywego, pewnego siebie, tryskającego energią, stracił gdzieś niegdysiejszą ociężałość i znużenie.
Shirley zyskała najwięcej. Zmiany zaszły w niej niewielkie, lecz wszystkie na korzyść. Pamiętałem ją jako dziewczynę szczupłą, wiecznie szczebioczącą, zbyt wiotką — zdawałoby się — w talii, by unieść pełen biust. Czas usunął owe usterki. Opalone na brąz ciało nabrało doskonałych proporcji. Przypominała Afrodytę spacerującą pod arizońskim niebem. Owszem, przytyła z dziesięć funtów, lecz każda uncja została rozlokowana wręcz perfekcyjnie. Shirley była bez skazy i posiadała, tak samo jak Jack, nieprzebrane zasoby witalności, tej niezachwianej pewności siebie, która kierowała jej ruchami i słowami. Uroda wciąż w niej dojrzewała. Za dwa, trzy lata zacznie razić oczy swym pięknem. Jakoś nie mogłem sobie wyobrazić, że pewnego dnia przemieni się w słabowitą i pochyloną staruszkę. Ciężko było sobie uświadomić, że ta para jest tak samo skazana na bezlitosny wyrok nieodwracalnej zmiany, jak cała reszta śmiertelników.
Przebywanie w ich towarzystwie sprawiało czystą przyjemność. W drugim tygodniu postanowiłem poruszyć kwestię moich problemów z pracy. Jack słuchał z uwagą, chcąc zapewne wszystko zrozumieć, lecz chyba niezbyt nadążał za tokiem rozumowania. Czy to możliwe? Czy tak wybitny umysł mógł utracić całkowicie zdolność pojmowania fizyki? W każdym razie słuchał z zainteresowaniem, co mnie satysfakcjonowało. Błądziłem w ciemnościach, czułem, jakbym był obecnie znacznie dalej upragnionego odkrycia niż pięć czy osiem lat temu. Potrzebowałem wiernego słuchacza i znalazłem go w Jacku.
Cały problem tkwi w anihilacji antymaterii. Elektron wysłany w przeszłość zmienia ładunek na przeciwny — staje się pozytronem i natychmiast szuka swej antycząstki. A w tym wypadku znaleźć oznacza zginąć. W miliardowej części sekundy następuje niewielka eksplozja, w czasie której uwolniony zostaje foton. Proces odwrócenia czasu miałby zatem szansę powodzenia jedynie wtedy, gdybyśmy wysyłali cząstki do wszechświata pozbawionego wszelkiej materii.
Nawet gdybyśmy dysponowali dostateczną ilością energii, by przesyłać wstecz większe cząstki — protony, neutrony albo jądra helu — wciąż stalibyśmy w obliczu tego samego problemu. Każda rzecz wysłana w przeszłość ulegałaby natychmiastowej anihilacji, tworząc w efekcie jedynie nikły ślad ha skanerze. Prawdziwa podróż w czasie nie miała zatem najmniejszych szans powodzenia. Człowiek wysłany w przeszłość stałby się superbombą, założywszy, że istota żywa w ogóle jest w stanie znieść przemianę w antymaterię. Skoro ta część teorii nie rokowała większych nadziei, skoncentrowaliśmy swe wysiłki na zagadnieniu wszechświata pozbawionego materii. Szukaliśmy obszaru nicości, gdzie można by wysłać podróżnika w czasie, obserwując później jego zachowanie. Lecz to już przekraczało nasze możliwości.
— Pragniecie stworzyć sztuczny wszechświat? — spytał Jack.
— Dokładnie.
— Jesteście w stanie?
— Teoretycznie. Na papierze. Tworzymy pewien wzór, który rozrywa ścianę czasowego continuum. Następnie w powstałą dziurę wpuszczamy elektron.
— Lecz w jaki sposób obserwujecie jego późniejsze zachowanie?
— Nie obserwujemy — odparłem. — I w tym właśnie cały problem.
— Jasne — mruknął Jack. — Jeśli w danym wszechświecie istnieje jeszcze coś poza jednym jedynym elektronem, wszechświat ów nie jest już zupełnie pozbawiony materii i następuje nie chciana anihilacja. Nie ma zatem sposobu, aby obserwować wynik doświadczenia.
— Nazywamy to zasadą niepewności Garfielda — oznajmiłem kwaśno. — Teraz rozumiesz, gdzie utknęliśmy?