– No cóż, dziękuję – odpowiedział Podtiagin i znów, jak wczoraj, spostrzegł, że twarz Ganina promienieje. – Bo to, proszę pana, aż się płakać chce. Znowu stałem w kolejce dwie godziny i wróciłem z niczym. Dziękuję, Lowuszka.
– Moja żona też będzie miała podobne kłopoty… – zaczął Ałfierow. Ganinowi zaś przydarzyło się to, co mu się nigdy nie zdarzało. Poczuł, że nieznośny war powoli zalewa mu twarz, że gorąco łaskocze mu czoło, jakby napił się octu.
Idąc na obiad nie pomyślał o tym, że ci ludzie, cienie jego wygnańczego snu, będą rozmawiać o jego prawdziwym życiu – o Maszeńce. I ze zgrozą, ze wstydem przypomniał sobie, że przedwczoraj, nie wiedząc jeszcze, o kim mówi, sam kpił wraz z innymi z żony Ałfierowa. Dziś też ktoś mógł uśmiechnąć się drwiąco.
– O, ona jest rezolutna – mówił tymczasem Ałfierow. – Nie pozwoli się skrzywdzić. Moja żoneczka nie pozwoli się skrzywdzić.
Kolin i Gornocwietow spojrzeli po sobie porozumiewawczo i zachichotali… Ganin, przygryzając wargi, z opuszczonymi oczyma toczył kulkę z chleba. Naszła go chęć, żeby wstać i odejść, ale się przemógł. Uniósłszy głowę zmusił się, by spojrzeć na Ałfierowa, i spojrzawszy zdumiał się, że Maszeńka mogła wyjść za tego jegomościa z rzadką bródką i świecącym grubym nosem. Myśl, że siedzi obok mężczyzny, który dotykał Maszeńki, zna jej wargi, jej osobliwe słówka, śmiech, ruchy i teraz na nią czeka – myśl ta była okropna, zarazem jednak czuł jakąś przejmującą dumę, wspominając, że to jemu, a nie mężowi, oddała Maszeńka porę swego niepowtarzalnego kwitnienia.
Po obiedzie wyszedł, żeby się przejść, a potem wspiął się na imperiał autobusu. W dole płynęły ulice, po słonecznych lustrach asfaltu rozbiegały się czarne figurki, autobus kołysał się, dudnił – i Ganinowi wydawało się, że przesuwające się przed nim obce miasto to tylko ruchoma fotografia. Potem, wróciwszy do domu, widział, jak Podtiagin puka do pokoju Klary, i Podtiagin też wydał mu się przypadkowym i niepotrzebnym cieniem.
– A ten znów jest w kimś zakochany – kiwnął w stronę drzwi Podtiagin, popijając herbatę u Klary. – Może w pani?
Klara odwróciła się, jej obfite piersi uniosły się i opuściły, nie wierzyła, że to możliwe; lękała się tego, lękała się Ganina, myszkującego w cudzym biurku, ale pytanie Podtiagina sprawiło jej przyjemność.
– Może w pani, Klaruniu? – powtórzył dmuchając na herbatę i z ukosa spoglądając na Klarę przez pince-nez.
– On wczoraj zerwał z Ludmiłą – powiedziała nagle Klara, czując, że Podtiaginowi można powierzyć sekret.
– Tak też sobie myślałem – skinął starszy pan, z przyjemnością pociągając herbatę. – Dlatego tak promienieje. Żegnaj, co stare, witaj, co nowe. Czy słyszała pani, co mi dziś zaproponował? Że jutro pójdzie razem ze mną na policję.
– Będę u niej wieczorem – w zamyśleniu powiedziała Klara. – Biedaczka. Mówiła przez telefon głosem jak zza grobu.
Podtiagin westchnął:
– No cóż, to sprawy młodych. Pani koleżanka pocieszy się. Wszystko jest darem losu. A ja, Klaruniu, ja niedługo umrę…
– Bóg z panem, panie Antoni, co za głupstwa.
– Nie, to nie głupstwa. Dziś w nocy znów miałem atak. Serce miałem to w gardle, to gdzieś pod łóżkiem…
– Biedny pan jest – zaniepokoiła się Klara. – Tu przecież trzeba lekarza…
Podtiagin uśmiechnął się:
– Żartowałem. Przeciwnie, od kilku dni jest mi o wiele lepiej. Atak to głupstwo. Zmyśliłem wszystko przed chwilą, żeby zobaczyć, jakie wielkie zrobi pani oczy. Gdybyśmy, Klaruniu, byli w Rosji, starałby się o panią lekarz ziemstwa albo jakiś poważny architekt. Czy pani kocha Rosję?
– Bardzo.
– No właśnie, Rosję trzeba kochać. Rosja zginie bez naszej emigranckiej miłości. Tam nikt jej nie kocha.
– Mam już dwadzieścia sześć lat – powiedziała Klara. – Całymi rankami piszę na maszynie i pięć razy w tygodniu pracuję do szóstej. To mnie bardzo męczy. W Berlinie jestem zupełnie sama. Jak pan sądzi, panie Antoni, czy to długo potrwa?
– Nie wiem, moja kochana – westchnął Podtiagin. – Powiedziałbym ci, gdybym wiedział. Też pracowałem, myślałem o założeniu pisma… A teraz zostałem na lodzie. Żebym tylko, z pomocą bożą, dojechał do Paryża. Tam łatwiej żyć. Jak pani sądzi, czy dojadę?
– Ależ, panie Antoni, oczywiście. Jutro wszystko się ułoży.
– Łatwiej i chyba taniej – powiedział Podtiagin, wygrzebując łyżeczką nie rozpuszczony kawałeczek cukru i myśląc o tym, że w tym porowatym kawałeczku jest coś rosyjskiego, coś z wiosny, kiedy topnieje śnieg.
8
Po zerwaniu z Ludmiłą dzień Ganina stał się jeszcze bardziej pusty, ale on sam nie doznawał smutku bezczynności. Wspomnienia tak go absorbowały, że nie czuł upływu czasu. Cień jego mieszkał w pensjonacie pani Dorn, on sam zaś był w Rosji i przeżywał swoje wspomnienia jak rzeczywistość. Czasem stawał się dla niego tok rozrastającego się wspomnienia. I choć jego romans z Maszeńką trwał w owych odległych latach nie trzy dni ani tydzień, ale o wiele dłużej, nie czuł rozziewu między czasem rzeczywistym a tym innym, w którym żył, gdyż jego pamięć nie odnotowywała każdego mgnienia, lecz przeskakiwała przez puste, nie zapamiętane obszary, rozświetlając jedynie to, co związane było z Maszeńką, i dlatego nie istniał rozziew między biegiem dawnego życia a życia obecnego.
Wydawałoby się, że to minione, doprowadzone do doskonałości życie przewija się niczym stały ornament przez berlińską codzienność. Bez względu na to, co Ganin robił w owych dniach, życie to nieustannie go
Było to nie po prostu wspomnienie, ale życie o wiele bardziej rzeczywiste, bardziej “intensywne" – jak się pisze w gazetach – niż życie jego berlińskiego cienia. Był to zdumiewający romans, rozwijający się z prawdziwą i czuła ostrożnością.
Pod koniec lipca na północy Rosji wyczuwa się już lekkie tchnienie jesieni. Z brzóz raz po raz sfruwają drobne żółte liście; w przestrzeniach skoszonych pól jest już jesiennie, pusto i jasno. Wzdłuż skraju lasu, gdzie na wietrze lśni jeszcze wysepka ominiętej przez kosę wysokiej trawy, na bladofiołkowych poduszeczkach skabiozy śpią ociężałe trzmiele. No i pewnego razu, wieczorem, w parkowej altance…
Tak. Altanka stała na nadbutwiałych palach nad jarem i z obu stron prowadziły do niej dwa spadziste mostki, śliskie od olchowych nosków i świerkowych igieł.
W niedużych rombach białych okiennych ram tkwiły różnobarwne szybki: gdy patrzyło się przez niebieskie, wydawało się, że świat zastygł w lunatycznym omdleniu, przez żółte – wszystko było niezwykle wesołe, przez czerwone – niebo było różowe, listowie zaś miało barwę burgunda. Niektóre szybki były stłuczone, a resztki szkła osnuwały pajęczyny. Altanka była wewnątrz wybielona; na ścianach, na rozkładanym stoliku letnicy, którzy bezprawnie przedostali się do parku, pozostawiali nagryzmolone ołówkiem napisy.
Tak właśnie przedostała się tam Maszeńką z dwiema niepozornymi koleżankami. Najpierw wyprzedził ją na parkowej ścieżce biegnącej wzdłuż rzeki i przejechał tak blisko, że jej towarzyszki z piskiem odskoczyły w bok. Objechał park dookoła, przejechał środkiem, a potem z oddali, przez listowie zobaczył, że wchodzą do altanki. Oparł rower o drzewo i wszedł za nimi.
– Obcym nie wolno wchodzić do parku – powiedział cicho i ochryple – na furtce jest nawet tabliczka.
Nic na to nie odpowiedziała i tylko patrzyła roziskrzonymi, skośnymi oczyma. Wskazując na jeden z bladych napisów zapytał:
– Czy to pani zrobiła?
Napis zaś głosił: “W tej altance dwudziestego czerwca Maszeńka, Lida i Nina przeczekały burzę."
Roześmiały się wszystkie trzy i on się wtedy też roześmiał, przysiadł na stoliku, zaczął machać nogami i nagle dostrzegł poniewczasie, że czarna jedwabna skarpetka podarła mu się na kostce. Maszeńka zaś, wskazując na różową dziurkę, powiedziała nagle:
– Proszę spojrzeć, ma pan tu słoneczko.
Rozmawiali o burzy, o letnikach, o tym, że chorował na tyfus, o śmiesznym studencie z żołnierskiego lazaretu i o koncercie w szopie.