Miała śliczne, śmiało zarysowane brwi, smagłą twarz, pokrytą delikatnym jedwabistym puszkiem, przydającym policzkom szczególnego ciepła; nozdrza się jej rozdymały, gdy mówiła – ze śmieszkiem, wysysając słodycz ze źdźbła trawy, grasejującym, żywym jak srebro głosem o nieoczekiwanie ciemnych brzmieniach; na obnażonej szyi delikatnie pulsował dołeczek.
Potem, pod wieczór, odprowadzał ją i jej koleżanki do wsi, i przechodząc zieloną, zachwaszczoną leśną drogą obok okulałej ławki, obwieścił z całą powagą:
– Makaron rośnie we Włoszech. Kiedy ledwie wzejdzie i jest mały, nazywają go tam wermiszelem. Co znaczy “robaczki Miszy".
Umówił się z nimi, że nazajutrz zabierze je na łódkę. Zjawiła się jednak bez koleżanek. Przy chwiejnej przystani rozwinął grzechoczący łańcuch dużej, ciężkiej mahoniowej szalupy, odrzucił brezentową płachtę, wkręcił dulki, wyciągnął z długiej skrzyni wiosła, wprawił sworzeń steru w stalowy pierścień.
Nie opodal monotonnie szumiały przepusty wodnego młyna, wzdłuż białych kaskad spadającej wody świeciły rdzawym złotem płynące sosnowe pnie.
Maszeńka usiadła przy sterze, on odepchnął się żerdzią i zaczął wolno wiosłować tuż przy skraju parku, gdzie gęste olchy odbijały się w wodzie czarnymi pawimi oczkami i polatywało wiele ciemnoniebieskich ważek. Potem skierował się na środek rzeki, meandrując pomiędzy brokatowymi wyspami mułu. Maszeńka zaś, trzymając w jednej dłoni oba końce mokrej liny sterowniczej, drugą zanurzała w wodzie, usiłując zerwać połyskliwie żółty kwiat lilii wodnej. Dulki skrzypiały pod naporem wioseł, a on to odchylał się do tyłu, to skłaniał ku przodowi, Maszeńka zaś, siedząca naprzeciw niego przy sterze, to oddalała się, to przybliżała w swojej niebieskiej kurteczce nałożonej na lekką, powiewną bluzkę.
W rzece odbijał się teraz lewy, czerwony jak terakota brzeg, porośnięty od góry świerczyną i czeremchą; na czerwonej stromiźnie wyryte były imiona i daty, w jednym miejscu zaś ktoś ze czterdzieści lat temu wyrzeźbił ogromną twarz o szerokich skułach. Prawy brzeg był płaski, pomiędzy plamistymi brzozami fioletowo ciemniały wrzosy. Potem, pod mostem, owionął ich mroczny chłód, z góry docierał ciężki stukot kopyt i kół, kiedy zaś łódka znów wypłynęła, słońce poraziło ich blaskiem, zabłysło na końcach wioseł, wychwyciło przejeżdżający właśnie po niskim moście wóz z sianem, zielone zbocze, a nad nim białe kolumny dużego, pochodzącego z czasów cara Aleksandra dworu o zamkniętych na głucho okiennicach. Potem ku samej rzece zstąpił z obu jej stron ciemny bór i łódź z łagodnym chrzęstem wpłynęła w sitowie.
W domu nikt o niczym nie wiedział, płynęło sobie letnie, znajome, miłe życie, ledwie tknięte odległą wojną, toczącą się już od roku. Stary, zielonkawoszary drewniany dom, połączony galeryjką z oficyną, spoglądał wesoło i spokojnie kolorowymi oczami swoich dwóch oszklonych werand na skraj parku i na oranżowy precel ogrodowych ścieżek, okalających czarnoziemną pstrokaciznę rabat. W biało umeblowanym salonie na haftowanej w róże serwecie leżały oprawne w marmurek tomy starych czasopism, żółty parkiet wypływał z nachylonego lustra w owalnej ramie, a dagerotypy na ścianach przysłuchiwały się, jak nabiera życia i dźwięczy stare pianino. Wieczorem wysoki granatowo przyodziany kredensowy w nicianych rękawiczkach wynosił na werandę lampę ocienioną jedwabnym abażurem. Ganin zaś wracał do domu, żeby pochłaniać płaty zsiadłego mleka na świetlistej werandzie, gdzie na podłodze leżała trzcinowa mata, a wzdłuż kamiennych stopni schodków prowadzących do ogrodu czerniały laurowe drzewka.
Codziennie spotykał się teraz z Maszeńką po tej stronie rzeki, gdzie na zielonym wzgórzu stał opustoszały biały dwór, a przy nim inny był park, większy i bardziej zapuszczony niż ten przy domu.
Przed tym czudzym dworem, usytuowanym nad rzeką na wysoko wzniesionym tarasie, stały pod lipami ławki i żelazny okrągły stół z otworem pośrodku, którym spływała woda deszczowa. Stąd, daleko w dole, widać było most przerzucony przez bagniste zakole i szosę wspinającą się do Woskriesieńska. Ten taras był ulubionym miejscem ich spotkań.
Pewnego razu, kiedy w słoneczny wieczór spotkali się tam po gwałtownej ulewie, znaleźli na ogrodowym stole ordynarny napis: wiejski łobuz połączył ich imiona krótkim, brutalnym czasownikiem, który, wbrew zasadom ortografii, zaczął od litery “i". Napis zrobiony był kopiowym ołówkiem i rozmazał się nieco od deszczu. Obok niego przywarły do mokrego stołu patyczki, listki i kredowe robaczki ptasich odchodów.
Stół należał do nich, był święty, uświęcony ich spotkaniami, zaczęli więc spokojnie, w milczeniu ścierać garściami trawy wilgotną fioletową bazgraninę. Kiedy cały stół zrobił się śmiesznie fioletowy, a palce Maszenki wyglądały tak, jakby właśnie zbierała czarne jagody, Ganin odwrócił się i spoglądając zmrużonymi oczyma na coś żółtozielonego, płynnego, skwarnego, co w zwyczajnym czasie było listowiem lipy, oznajmił Maszeńce, że od dawna ją kocha.
Tyle się całowali w te pierwsze dni swojej miłości, że Maszeńce nabrzmiewały wargi, a na karku, tak zawsze gorącym pod węzłem warkocza, pojawiały się delikatne sińce. Była zadziwiająco wesoła, bardziej śmieszka niż kpiara. Lubiła piosenki, porzekadła, różne dowcipne słówka i wiersze. Piosenka bawiła ją przez dwa czy trzy dni, a potem ulatywała, zjawiała się nowa. Tak właśnie podczas najpierwszych spotkań przez cały czas powtarzała grasejując, z przejęciem: “Związali Wanię mocnym rzemieniem, długo dręczyli Wanię w więzieniu" – i śmiała się gruchającym, piersiowym śmiechem: “Ale pysznie?" Po rowach dojrzewały wówczas ostatnie, słodkie i wodniste maliny; bardzo je lubiła i w ogóle przez cały czas coś ssała – źdźbło, listek, cukierek. Landrynki trzymała po prostu w kieszeni, zlepione w bryłki, do których przywierały nitki i różne okruchy. Używała niedrogich, słodko pachnących perfum “Tagor". Ganin i teraz usiłował uchwycić ich woń, złączoną z rześkością powietrza jesiennego parku, jak wiadomo jednak, pamięć wskrzesza wszystko prócz zapachów, nic za to nie wskrzesza przeszłości w takiej pełni, jak związany z nią niegdyś zapach.
Ganin na mgnienie jakby pozostał w tyle za wspomnieniem i pomyślał, jak mógł przeżyć tyle lat bez myśli o Maszeńce, po czym zaraz ją dopędził: biegła po szeleszczącej, ciemnej ścieżce, czarna kokarda migała niczym olbrzymia ćma żałobnica – a Maszeńka nagle przystanęła, uchwyciła się jego ramienia i uniósłszy zgiętą nogę jęła trzeć ubrudzony trzewik o pończochę drugiej nogi – nieco wyżej, pod fałdami granatowej spódnicy.
Ganin usnął w ubraniu na nie rozesłanym łóżku, jego wspomnienie rozpłynęło się i przemieniło w sen. Sen niezwykły, przedziwny, i nie wiedziałby, o czym śnił, gdyby o świcie nie obudził go dziwny łoskot, jakby gromu. Uniósł się i nasłuchiwał. Ten grom to było niewyraźne postękiwanie i szmer za drzwiami: ktoś tam głośno w nie chrobotał; klamka, ledwie połyskująca w mgle przedświtu, nagle opadła i znów się uniosła, ale drzwi, choć nie zamknięte na klucz – nie otwarły się. Ganin, poruszając się bezgłośnie i z miłym przeczuciem awanturki, zsunął się z łóżka, i zacisnąwszy na wszelki wypadek lewą dłoń w pięść, prawą mocno szarpnął drzwi.
Ktoś, niby ogromna szmaciana lalka, upadł z rozpędu twarzą na jego ramię. Zaskoczony Ganin omal go nie uderzył, natychmiast jednak wyczuł, że ten człowiek pada na niego tylko dlatego, że nie może ustać na nogach. Odsunął go ku ścianie i po omacku znalazł wyłącznik.
Opierając się głową o ścianę i chwytając powietrze otwartymi ustami, stał przed nim stary Podtiagin, bosy, w długiej nocnej koszuli, rozchełstanej na siwej piersi. Jego oczy bez pince-nez, obnażone, oślepłe, nie mrugały, twarz miała barwę wyschłej gliny, duży brzuch przesuwał się jak góra pod napiętym płótnem koszuli.
Ganin od razu zrozumiał, że stary pan znów ma atak serca. Podtrzymał go i Podtiagin, ciężko przesuwając sine nogi, dobrnął do fotela i opadł nań, poszarzałą twarz nagle okrył pot.
Ganin szybko zanurzył w dzbanku ręcznik i przyłożył nabrzmiałe, mokre fałdy do nagiej piersi starca. Wydało mu się, że w tym dużym, napiętym ciele z gwałtownym chrzęstem popękają lada chwila wszystkie kości.