– Pani Lidio, pani Lidio! – wzywał głośno oleisty głos Ałfierowa.
“Nie sposób się od niego odczepić – pomyślał ze złością Ganin. – Nie będę tu dziś na obiedzie. Dosyć mam tego."
Asfalt na ulicy połyskiwał fioletem; słońce wplątywało się w koła samochodów. Obok knajpki znajdował się garaż; szczelina jego bramy ziała ciemnością i delikatnie tchnęła zapachem karbidu. Ten przypadkowy zapach pomógł Ganinowi przypomnieć sobie jeszcze wyraźniej tamten rosyjski deszczowy sierpień, tamten nurt uszczęśliwienia, w który przez cały ranek tak natarczywie wdzierały się cienie jego berlińskiego życia.
Wychodził z jasności dworu w ciemny, rozszemrany mrok, zapalał delikatny płomyczek w latarce roweru – i teraz, gdy przypadkiem odetchnął zapachem karbidu, wszystko sobie od razu przypomniał: mokra trawa, chłoszcząca po przesuwającej się łydce, po szprychach roweru, krążek mlecznego światła, wchłaniającego i rozpraszającego mrok, z którego wyłaniały się to sfalowana kałuża, lśniący kamyk, oblepione nawozem belki mostu, to wreszcie obracająca się furtka, przez którą się przeciskał, zawadzając ramieniem o miękkie, mokre liście akacji.
Z płynnego mroku wyłaniały się wówczas lekko wirujące kolumny, opłynięte tym właśnie delikatnym, białawym światłem rowerowej latarki i tam, na sze-ściokolumnowym krytym ganku cudzego dworu o zabitych oknach, witał go wonny chłód, pomieszany zapach perfum i zmoczonego szewiotu – i ten jesienny, ten deszczowy pocałunek był tak długi i tak głęboki, że potem pływały mu w oczach jasne, drżące plamy i jeszcze mocniejszy wydawał się rozległy, wielolistny, szeleszczący poszum deszczu. Mokrymi palcami otwierał szklaną ściankę latarki i gasił płomyk. Wiatr, ciężki i wilgotny, napierał z mroku. Maszeńka, siedząc obok Ganina na łuszczącej się balustradzie, głaskała go po skroniach chłodną dłonią i w ciemnościach dostrzegał niewyraźny kontur jej zmokniętej kokardy i uśmiechnięty blask oczu.
W lipach przed gankiem, w czarnym, kłębiącym się mroku deszczowe moce przetaczały się rozległymi zrywami, skrzypiały pnie, ujęte w żelazne kluby, podtrzymujące ich nadwątloną potęgę. Przy wtórze poszumów jesiennej nocy rozpinał jej bluzkę, całował w gorący obojczyk; milczała – połyskiwały tylko jej oczy – skóra na odsłoniętych piersiach powoli chłodniała od dotyku jego warg i wilgotnego nocnego wiatru. Prawie się do siebie nie odzywali, zbyt trudno było mówić. Kiedy wreszcie zapalał zapałkę, żeby spojrzeć na zegarek, Maszeńka mrużyła oczy i odrzucała z policzka mokre pasmo włosów. Obejmował ją jedną ręką, drugą ręką toczył, trzymając za siodełko, swój rower – w mżącym mroku oddalali się z tego miejsca, schodzili ścieżką ku mostowi i tam się żegnali – długo, gorzko, jak przed wielkim rozstaniem.
Owej czarnej, burzliwej nocy, gdy w przededniu wyjazdu do Petersburga przed rozpoczęciem roku szkolnego po raz ostatni spotkał się z nią na tym ganku z kolumnami, stało się coś strasznego i niespodziewanego, co symbolizowało, być może, wszystkie przyszłe obelżywości. Deszcz szumiał tej nocy szczególnie mocno, a spotkanie ich było wyjątkowo czułe. Nagle Maszeńka krzyknęła i zeskoczyła z poręczy. Ganin, świecąc sobie zapałką, zobaczył, że okiennica jednego z okien wychodzących na taras jest uchylona, a do czarnej szyby przywiera od wewnątrz ludzka twarz, przypłaszczając biały nos. Twarz poruszyła się i znikła, oboje jednak zdążyli rozpoznać rudawe kosmyki i odęte wargi syna stróża, dwudziestoletniego chyba wesołka i babiarza, na którego natykali się zawsze w parkowych alejach. Ganin jednym szalonym susem rzucił się do okna, przebił grzbietem dłoni szkło, co posypało się z chrzęstem, wpadł w lodowatą mgłę i z rozpędu uderzył głową w czyjąś krzepką pierś, która aż zadudniła od tego pchnięcia. W następnej sekundzie sczepili się i z łomotem potoczyli po nagim parkiecie, potrącając w ciemności martwe meble w pokrowcach, i Ganin, uwolniwszy prawą rękę, jął tłuc kamienną pięścią po mokrej twarzy, która nagle znalazła się tuż przed nim. Dopiero gdy krzepkie ciało, które przycisnął do podłogi, nagle sflaczało i zaczęło wydawać jęki, wstał i dysząc ciężko, obijając się w mroku o jakieś miękkie narożniki, dotarł do okna, wylazł znowu na taras, odnalazł szlochającą i wystraszoną Maszeńkę i wtedy dopiero zauważył, że z ust cieknie mu coś ciepłego, o żelazistym posmaku i że ręce ma pokaleczone odłamkami szkła. Rankiem zaś wyjechał do Petersburga i po drodze na stację z okna głucho i łagodnie postukującej karety zobaczył Maszeńkę idącą z koleżankami skrajem szosy. Przesłoniła ją natychmiast obita czarną skórą ścianka, a ponieważ nie był w karecie sam, nie śmiał spojrzeć przez owalne tylne okienko.
Tego ostatniego sierpniowego dnia los, wybiegając w przyszłość, kazał mu zaznać przyszłej rozłąki z Maszeńką, rozłąki z Rosją.
Była to wielka próba, tajemniczy przedsmak; płonące jarzębiny ze szczególnym smutkiem odsuwały się w szary męt i wydawało się nieprawdopodobne, że na wiosnę znów zobaczy te pola, ten głaz na nie osłoniętym pagórku, te zamyślone, ogromne słupy telegraficzne.
W petersburskim domu wszystko wydało się zaskakująco czyste, jasne i sensowne, jak to się zazwyczaj dzieje po powrocie ze wsi. Zaczęła się szkoła – był w siódmej klasie, uczył się byle jak. Spadł pierwszy śnieg i żeliwne ogrodzenia, grzbiety koni o nisko pochylonych łbach, drwa na barkach pokryły się białym, pulchnym nalotem.
Maszeńka przeniosła się do Petersburga dopiero w listopadzie. Spotkali się pod łukiem arkady, gdzie w operze Czajkowskiego umiera Liza. W powietrzu, szarym jak matowe szkło, padał pionowo miękki, gruby śnieg. Podczas tego pierwszego petersburskiego spotkania Maszeńka wydała mu się trochę obca, może dlatego, że była w kapeluszu i futerku. Od tego dnia rozpoczęła się śnieżna epoka ich miłości. Trudno im było się spotykać, długie wędrowanie na mrozie było męczące, najbardziej zaś męczące było szukanie ciepłego azylu w muzeach i w kinach – nie na próżno więc w owych częstych, przejmująco czułych listach, które w puste dni pisali do siebie nawzajem (on mieszkał przy bulwarze Angielskim, ona przy Karawannej), oboje wspominali ścieżki parku i zapach opadłych liści jako coś niepojęcie wprost drogiego i bezpowrotnie minionego; być może tylko rozjątrzali swoją miłość, a może istotnie rozumieli, że prawdziwe szczęście przeminęło. Wieczorami telefonowali do siebie, żeby się dowiedzieć, czy doszedł list, gdzie i kiedy się spotkają; jej śmieszna wymowa była przez telefon jeszcze wdzięczniejsza; wypowiadała krótkie rymowanki i śmiała się ciepło, przyciskała słuchawkę do piersi, a jemu wydawało się, że słyszy bicie jej serca.
Rozmawiali tak całymi godzinami.
Chodziła owej zimy w szarym futerku, które ją trochę pogrubiało, i w zamszowych getrach, założonych na lekkie pantofelki. Nigdy nie widział jej przeziębionej czy nawet zmarzniętej. Mróz i zawieja tylko ją ożywiały i w lodowatych podmuchach, w ciemnym zaułku obnażał jej ramiona, płatki śniegu łaskotały ją, uśmiechała się przez mokre rzęsy, przytulała jego głowę, lekki śnieg osypywał się z jego karakułowej czapki na jej piersi.
Te spotkania na wietrze i mrozie udręczyły go bardziej niż ją. Czuł, że niedopełnienie tych spotkań umniejsza i zużywa miłość. Każda miłość wymaga odosobnienia, osłony, dachu nad głową, a oni go nie mieli. Rodziny ich nie znały się, owa tajemnica, tak początkowo cudowna, teraz im zawadzała. Zaczynało mu się zdawać, że wszystko odmieni się na lepsze, jeśli ona, bodaj w wynajętym na godziny pokoju, zostanie jego kochanką – i myśl ta trwała w nim, w jakiś sposób oddzielona od samego pragnienia, które poddane torturze skąpych dotknięć, już w nim słabło.
Tak przewędrowali całą zimę, wspominając wieś, marząc o przyszłym lecie, czasami sprzeczając się i ulegając zazdrości, ściskając sobie nawzajem dłonie pod wyłysiałą derką lekkich dorożkarskich sań – na początku zaś nowego roku Maszeńkę wywieziono do Moskwy.
Dziwne, ale rozłąka ta sprawiła Ganinowi ulgę.
Wiedział, że latem wróci na to samo letnisko pod Petersburgiem, początkowo dużo o niej myślał, wyobrażając sobie nowe lato, nowe spotkania, pisał do niej wciąż równie gorące listy, a potem pisywał już rzadziej, kiedy zaś w pierwszych dniach maja przeniósł się na wieś, w ogóle przestał pisać. Wtedy właśnie zdążył zejść się i zerwać ze strojną, miłą, jasnowłosą panią, której mąż walczył w Galicji. A potem Maszeńka wróciła.