Выбрать главу

– Skąd się tu wzięła Niemeczką? – skrzywił się Ganin, kiedy Klara, nie patrząc na niego, pośpiesznie i cicho powtórzyła mu to wszystko. – A w ogóle, po co ona wplątuje panią w te sprawy? To wszystko jest bardzo nudne.

– Wie pan co, panie Lwie! – wykrzyknęła nagle Klara, ogarniając go swym wilgotnym spojrzeniem. – Pan jest po prostu bardzo niedobry… Ludmiła myśli o panu tylko dobrze, idealizuje pana, gdyby jednak wiedziała o panu wszystko…

Ganin spoglądał na nią z dobrodusznym zdumieniem. Zmieszała się, przestraszyła, znowu spuściła oczy.

– Powtarzam to panu tylko dlatego, że ona o to prosiła – cicho dodała Klara.

– Muszę wyjechać – po chwili milczenia powiedział spokojnie Ganin. – Ten pokój, te pociągi, pichcenie Eriki – znudziło mi się to. Poza tym kończą mi się pieniądze, niedługo będę znów musiał popracować. W sobotę chcę opuścić Berlin na zawsze, skoczyć na południe, do jakiegoś portu…

Zamyślił się, zaciskając i rozwierając dłoń.

– Nic zresztą nie wiem… Jest pewna okoliczność… Bardzo by się pani zdziwiła, gdyby wiedziała pani, co sobie umyśliłem… Mam niezwykły, niebywały plan. Jeśli mi się powiedzie, już jutro nie będzie mnie w tym mieście.

“Jaki on jest doprawdy dziwny" – myślała Klara z tym dławiącym poczuciem osamotnienia, ogarniającym nas zawsze, gdy drogi nam człowiek oddaje się marzeniu, w którym nie ma dla nas miejsca.

Lustrzanoczarne źrenice Ganina rozszerzyły się, delikatne gęste rzęsy przydawały oczom puszystości i ciepła, spokojny uśmiech zamyślenia unosił nieco jego górną wargę, spod której błyszczało białe pasmo równych zębów. Ciemne, gęste brwi przypominające Klarze skrawki kosztownego futra to zbiegały się, to rozstępowały, a na czystym czole pojawiały się i znikały drobne zmarszczki. Spostrzegłszy, że Klara patrzy na niego, zamrugał, powiódł dłonią po twarzy i przypomniał sobie, co chciał jej powiedzieć:

– Tak. Wyjeżdżam i wszystko się skończy. Niech jej to pani po prostu powie. Ganin wyjeżdża i prosi, by go źle nie wspominała. I to wszystko.

11

W piątek rano tancerze rozesłali do pozostałych czworga lokatorów taki oto liścik: “Ze względu na to, że:

1. Pan Ganin nas opuszcza

2. Pan Podtiagin zamierza nas opuścić

3. Do pana Ałfierowa przyjeżdża jutro żona

4. Panna Klara ukończyła dwadzieścia sześć lat

i 5. Niżej podpisani uzyskali w tym mieście engagement – z tych wszystkich powodów dziś o dziesiątej wieczór w pokoju szóstego kwietnia odbędzie się przyjęcie."

– Gościnni młodzieńcy – powiedział z uśmiechem Podtiagin, wychodząc z domu wraz z Ganinem, który zaofiarował się towarzyszyć mu na policję. – Dokąd pan wyjeżdża, Lowuszka? Daleko się pan zapędzi? Tak… Wolny z pana ptak. Mnie w młodości dręczyło pragnienie podróżowania, wchłaniania w siebie świata bożego. Spełniło mi się, ani słowa…

Skulił się pod uderzeniem chłodnego wiosennego wiatru, podniósł kołnierz płaszcza, ciemnopopielatego, schludnego, z ogromnymi kościanymi guzikami. Czuł jeszcze w nogach mdlącą słabość pozostałą po ataku, dziś jednak było mu jakoś lekko, wesoło na myśl, że teraz już na pewno skończy się mitręga z paszportem i będzie mógł bodaj jutro wyjechać do Paryża.

Olbrzymi ciemnoczerwony gmach centralnego zarządu policji wychodził aż na cztery ulice; zbudowany został w groźnym, ale bardzo niedobrym stylu gotyckim, miał zmętniałe szyby i bardzo interesujący dziedziniec, przez który nie wolno było przechodzić; przed głównym portalem stał policjant. Strzałka na ścianie wskazywała mieszczący się po drugiej stronie ulicy zakład fotograficzny, gdzie w ciągu dwudziestu minut można było otrzymać własną żałosną podobiznę: pół tuzina jednakowych twarzy, z których jedną należało nalepić na żółty blankiet paszportu, jedna szła do archiwum policji, reszta zaś rozchodziła się pewnie po prywatnych zbiorach urzędników.

Podtiagin i Ganin znaleźli się w szerokim szarym korytarzu. Przy drzwiach wydziału paszportowego stał stolik i siwy, wąsaty urzędnik wydawał karteluszki z numerkami, z rzadka, niczym nauczyciel w szkole, popatrując przez okulary na nieduży, różnoplemienny tłumek.

– Musi pan stanąć w kolejce i wziąć numerek – powiedział Ganin.

– Tego właśnie nigdy nie robiłem – odpowiedział szeptem stary poeta. – Otwierałem drzwi i wchodziłem…

Otrzymawszy po kilku minutach karteluszek, ucieszył się i stał się jeszcze bardziej podobny do tłustej morskiej świnki.

W pokoju o nagich ścianach, gdzie za niską barierką w dusznej fali słońca siedzieli przy biurkach urzędnicy, znów był tłum, który sprawiał wrażenie, jakby przyszedł tu jedynie po to, żeby zachłannie przyglądać się owym ponurym, piszącym coś jegomościom.

Ganin, ciągnąc za rękaw ufnie posapującego Podtiagina, przepchnął się do przodu.

W pół godziny później, oddawszy paszport Podtiagina, przeszli do innego biurka, gdzie znów była kolejka, ścisk, czyjś cuchnący oddech, i wreszcie za kilka marek zwrócono im żółty blankiet, przyozdobiony już czarodziejskim piętnem.

– Teraz pędzimy do konsulatu – z radosnym chrząknięciem obwieścił Podtiagin, gdy wreszcie wyszli z groźnej z pozoru, a w istocie dość nudnej instytucji. – Teraz rzecz jest załatwiona. Jakim sposobem pan, drogi Lwie, tak spokojnie z nimi rozmawiał? A ja poprzednim razem tak się umordowałem… Pakujemy się na imperiał. Cóż za szczęście. Aż się, proszę pana, spociłem.

Pierwszy wdrapał się po kręconych schodkach, konduktor z góry walnął dłonią w żelazną ściankę i autobus ruszył. Popłynęły obok niego domy, szyldy, wypełnione słońcem szyby wystawowe.

– Nasze wnuki nie będą w stanie zrozumieć tego zawracania głowy z wizami – mówił Podtiagin, z nabożeństwem oglądając własny paszport. – W głowach im się nie pomieści, że człowiek może się tak przejmować zwyczajną pieczątką… Jak pan sądzi… – zreflektował się nagle – czy Francuzi na pewno dadzą mi teraz wizę?

– Oczywiście że dadzą – powiedział Ganin. – Powiedzieli przecież panu, że zezwolenie już jest.

– Może wydadzą jutro – ze śmiechem mówił Podtiagin. – Jedźmy razem, Lowuszka. W Paryżu będzie nam dobrze. No nie, proszę tylko spojrzeć, jaką mam tu gębę.

Ganin spojrzał poprzez jego rękę na paszport, na zdjęcie w rogu. Istotnie, zdjęcie było niezwykłe: w mętnej szarości pływała zdziwiona, obrzmiała twarz.

– A ja mam aż dwa paszporty – powiedział z uśmiechem Ganin. – Jeden rosyjski, prawdziwy, tyle że bardzo stary, i drugi polski, fałszywy. Tym się posługuję.

Podtiagin, płacąc konduktorowi, położył swój żółty blankiet na siedzeniu obok siebie, wybrał z kilku monet na dłoni czterdzieści fenigów, spojrzał na konduktora.

– Genug? *

Potem z ukosa zerknął na Ganina.

– Naprawdę, panie Lwie, fałszywy?

– Ano tak. Mam co prawda na imię Lew, ale zupełnie inne nazwisko.

– Jakże to, mój drogi? – Podtiagin ze zdumienia wytrzeszczył oczy i nagle chwycił za kapelusz – wiał silny wiatr.

– Tak. Różnie bywało – w zamyśleniu powiedział Ganin. – Partyzantka. W Polsce. No i tak dalej. Kiedyś myślałem, że przedostanę się do Petersburga, wywołam powstanie… A teraz mnie to bawi, i wygodnie mi z tym paszportem.

Podtiagin odwrócił nagle wzrok i rzekł ponuro:

– Dziś, Lowuszka; śnił mi się Petersburg. Idę sobie Newskim, wiem, że to Newski, choć nie jest wcale do siebie podobny. Domy stoją pod różnymi kątami – kompletna futurystyka, a niebo jest czarne, choć wiem, że to dzień. Przechodnie zerkają na mnie spod oka. Potem przechodzi przez ulicę jakiś człowiek i celuje mi w głowę. To się często powtarza. To straszne, bardzo straszne, że kiedy śni nam się Rosja, widzimy nie jej piękno, które pamiętamy na jawie, ale jakieś potworności. Wie pan, takie sny, kiedy niebo się wali i zanosi się na koniec świata.

– Nie – powiedział Ganin – mnie śni się tylko piękno. Las, jaki był, i dwór, jaki był. Tylko czasami bywa tam dziwnie pustawo, widać jakieś nieznajome przesieki. Ale to nic. Wysiadamy tu, panie Antoni.

вернуться

* Wystarczy? (niem.)