Zszedł po krętych schodkach, pomógł Podtiaginowi stanąć na jezdni.
– Ładnie błyszczy ta woda – zauważył Podtiagin, oddychając z trudem i rozczapierzoną dłonią wskazując kanał.
– Uwaga, rower – powiedział Ganin. – Konsulat jest tam, na prawo.
– Proszę przyjąć moje najserdeczniejsze dzięki, panie Lwie. Sam nigdy bym się z tym paszportowym zawracaniem głowy nie uporał. Ulżyło mi. Żegnaj, Deutschland.
Weszli do budynku konsulatu i zaczęli wchodzić po schodach.
Wchodząc Podtiagin szukał czegoś dłonią w kieszeni. – Chodźmy – odwrócił się do niego Ganin.
Starszy pan wciąż czegoś szukał.
12
Na obiedzie było tylko czworo pensjonariuszy.
– Dlaczego nasi tak się spóźniają? – powiedział wesoło Ałfierow. – Pewnie nic nie załatwili.
Tchnął radosnym oczekiwaniem. Poprzedniego dnia był na dworcu i wywiedział się o dokładny czas przyjazdu pociągu z północy: 8,05. Rano wyczyścił garnitur, kupił nowe mankiety i bukiecik konwalii. Jego sytuacja finansowa chyba się poprawiała. Przed południem siedział w kawiarni z ponurym, gładko wygolonym jegomościem, który proponował mu niewątpliwie korzystny interes. Jego nawykły do liczb umysł wypełniała teraz jedna, tworząca swoisty ułamek dziesiętny: osiem, przecinek, zero, pięć. Był to procent szczęścia, który na razie dawał mu los. A jutro… Mrużył oczy i głośno wzdychał, wyobrażając sobie, jak jutro, wczesnym rankiem, wyruszy na dworzec, jak będzie czekać na peronie, jak nadjedzie pociąg…
Po obiedzie znikł; tancerze, przejęci niczym kobiety zbliżającą się uroczystością, też wyszli: wyruszyli pod rękę, żeby kupić drobne przysmaki.
W domu została tylko Klara: bolała ją głowa, ćmiły cienkie kości tęgich nóg; przypadło to na nią nie w porę – dziś było przecież jej święto. “Kończę dwadzieścia sześć lat – myślała – a jutro wyjeżdża Ganin. To niedobry człowiek, oszukuje kobiety, zdolny jest do przestępstwa… Może spokojnie patrzeć mi w oczy, choć wie, że widziałam, jak próbował ukraść pieniądze. A jednak jest cudowny, myślę o nim dosłownie przez cały dzień. I nie ma żadnej nadziei…"
Przejrzała się w lustrze: twarz miała bledszą niż zwykle; na czole, pod nisko zsuniętym kasztanowym pasmem pojawiła się delikatna wysypka; pod oczami widniały szarożółte cienie. Wytarta czarna suknia, którą wkładała na co dzień, znudziła się jej okropnie; na ciemnej, przezroczystej pończosze, przy szwie, wyraźnie czerniała cera; obcas się wykrzywił.
Ganin i Podtiagin wrócili około piątej. Klara usłyszała ich kroki i wyjrzała. Podtiagin, blady jak śmierć, w rozpiętym płaszczu, trzymając w ręku kołnierzyk i krawat, w milczeniu przeszedł do swego pokoju i zamknął drzwi na klucz.
– Co się stało? – zapytała szeptem Klara.
Ganin cmoknął.
– Zgubił paszport, a potem dostał ataku. Tutaj, tuż koło domu. Ledwie go dowlokłem. Winda nie działa – prawdziwy pech. Miotaliśmy się po całym mieście.
– Pójdę do niego – powiedziała Klara. – Trzeba go przecież uspokoić.
Podtiagin nie od razu jej otworzył. Kiedy ją wreszcie wpuścił, Klara aż jęknęła, zobaczywszy jego poszarzałą, zdenerwowaną twarz.
– Czy pani słyszała? – powiedział ze smutnym uśmieszkiem. – Jestem stary idiota. Przecież wszystko już było gotowe – i masz ci… Połapałem się, że…
– Gdzie go pan zarzucił, panie Antoni?…
– No właśnie: zarzuciłem. Licentia poetica… Zaprzepaścić paszport. Rzec można, obłok w spodniach. Idiota ciężki.
– Może ktoś znajdzie – ze współczuciem rzekła Klara.
– E tam… Taki, znaczy się, los. Jak los to los. Nie sądzone mi stąd wyjechać. Tak widocznie było pisane…
Usiadł ciężko.
– Niedobrze mi, Klaro… Na ulicy tak mi zabrakło tchu, że pomyślałem sobie: koniec ze mną. Mój Boże, zupełnie nie wiem, co mam teraz robić. Już chyba tylko zabawić się… w chowanego.
13
Ganin tymczasem, wróciwszy do siebie, zaczął się pakować. Wyciągnął spod łóżka dwie zakurzone walizy, jedną w kraciastym pokrowcu, drugą nagą, ciemnożółtą z bladymi śladami nalepek, i całą ich zawartość wywalił na podłogę. Potem z chybotliwie skrzypiącego mroku szafy wydobył czarny garnitur, cienki pakiet bielizny i parę ciężkich brązowych butów z mosiężnymi zapięciami. Z nocnej szafki powyciągał różne kiedyś powrzucane tam rzeczy: szare grudki brudnych chustek do nosa, cienkie żyletki z zaciekami rdzy wokół dziurek, stare gazety, widokówki pożółkłe niczym końskie zęby, różaniec, podartą jedwabną skarpetkę bez pary.
Ganin narzucił marynarkę i przykucnąwszy wśród tych smutnych zakurzonych rupieci, zaczął je przeglądać, zastanawiając się, co zabrać, a co wyrzucić.
Przede wszystkim spakował garnitur i czystą bieliznę, potem browning i stare, bardzo przetarte w pachwinach bryczesy.
Zastanawiając się, co teraz zapakować, spostrzegł czarny portfel, który spadł pod stół, kiedy opróżniał walizkę. Podniósł go i już z uśmiechem otworzył, myśląc o tym, co znajduje się wewnątrz, ale powiedział sobie, że trzeba się jak najszybciej spakować, wsunął więc portfel do tylnej kieszeni spodni i zaczął szybko, nie przebierając, wrzucać do otwartych waliz: zmiętą brudną bieliznę, rosyjskie książki, które trafiły do niego Bóg wie skąd, i wszystkie te drobne, z jakiegoś powodu miłe mu przedmioty, do których tak przyzwyczajają się oczy i palce, i które potrzebne są tylko po to, żeby człowiek, wiecznie skazany na obmieszkiwanie nowych kątów, wypakowując z walizki po raz setny lekką, serdeczną ludzką graciarnię, czuł się choć trochę w domu.
Spakowawszy się Ganin zamknął obie walizki, ustawił je jedna przy drugiej, wyładował kosz na śmiecie zewłokami gazet, spenetrował wszystkie kąty opustoszałego pokoju i poszedł do gospodyni uregulować rachunek.
Kiedy wszedł, pani Lidia siedziała na fotelu, bardzo wyprostowana, i czytała. Jamniczka łagodnie ześliznęła się z łóżka i zatrzęsła się u stóp Ganina w małym ataku histerycznej sympatii.
Pani Lidia zrozumiawszy, że tym razem Ganin na pewno się wyprowadzi, zasmuciła się. Lubiła jego dużą spokojną sylwetkę, a w ogóle bardzo przyzwyczajała się do lokatorów, w ich nieuchronnych zaś wyjazdach było coś ze śmierci.
Ganin zapłacił za ostatni tydzień i ucałował dłoń lekką jak wyblakły liść.
Wracając przez korytarz przypomniał sobie, że tancerze zaprosili go dziś na wieczorek, i postanowił jeszcze nie odchodzić: pokój w hotelu można wynająć zawsze, nawet po północy.
“A jutro przyjeżdża Maszeńka! – zawołał w duchu, powiódłszy uszczęśliwionymi, trochę przestraszonymi oczami po suficie, ścianach, podłodze. -Jutro od razu ją wywiozę" – pomyślał z takim samym głęboko wewnętrznym dygotem, z takim samym rozkosznym westchnieniem całej istoty.
Szybkim ruchem wyjął czarny portfel, w którym przechowywał pięć listów; otrzymał je, kiedy był już na Krymie. Teraz błyskawicznie przypomniał sobie całą tę krymską zimę: nordost, wzbijający na jałtańskim bulwarze gorzkawy kurz, falę przez obmurowanie bijącą aż na trotuar, zagubionych i zuchwałych marynarzy, potem Niemców w żelaznych grzybach hełmów, potem wesołe trójkolorowe naszywki – dni oczekiwania, krótki trwożny okres wytchnienia – szczuplutką piegowatą prostytutkę o krótko ostrzyżonych włosach i greckim profilu, spacerującą po nabrzeżu, nordost rozsypujący nuty orkiestrze w miejskim parku i – wreszcie – przemarsz, postoje w tatarskich wioskach, gdzie w małych balwierniach przez cały boży dzień nic się na pozór nie dzieje, połyskuje brzytwa, puchnie od piany policzek, podczas gdy na ulicy, w kurzu, chłopcy, jak przed tysiącem lat, rozkręcają swoje bączki; przypomniał sobie okropny nocny niepokój, kiedy nie wiadomo skąd dochodzi strzelanina i nie wiadomo kto biegnie poskokiem przez kałuże księżyca między ukośnymi czarnymi cieniami ubogich domków.
Ganin wyciągnął z pakietu pierwszy list – jeden gruby podługowaty arkusik z rysuneczkiem w lewym rogu: młodzieniec w lazurowym fraku, trzymając za plecami bukiet bladych kwiatów, całuje dłoń damy w różowej, wysoko przepasanej sukni, damy równie delikatnej jak on, z policzkami w obramieniu loczków.