Kocham Cię. Przyjeżdżaj. Twój list tak mnie ucieszył, że wciąż jeszcze nie mogę opamiętać się ze szczęścia…"
–
Znieruchomiał, zaprzątnięty cichymi i cudownymi myślami. Nie wątpił, że Maszeńka kocha go nadal. Trzymał na dłoni pięć jej listów. Za oknem było zupełnie ciemno. Lśniły zatrzaski walizek. Lekko pachniało suchym kurzem.
Siedział wciąż w tej samej pozycji, gdy za drzwiami rozległy się głosy i nagle, z rozpędu, bez pukania, wpadł do pokoju Ałfierow.
– Ach, przepraszam – powiedział niezbyt speszony. – Myślałem, nie wiem czemu, że pan już wyjechał.
Ganin, patrząc jak przez mgłę na jego żółtawą bródkę, przebierał palcami złożone listy. W drzwiach stanęła gospodyni.
– Pani Lidio – ciągnął Ałfierow, gwałtownie szarpiąc głową i nonszalancko przechodząc przez pokój. – Tę kolubrynę trzeba przestawić, żeby otworzyć drzwi do mojego pokoju.
Spróbował przesunąć szafę, stęknął i cofnął się bezradnie.
– Ja to zrobię – wesoło zaproponował Ganin, po czym wsunąwszy czarny portfel do kieszeni wstał, podszedł do szafy i splunął w dłonie.
14
Huczały czarne pociągi, łomocąc oknami domu; falujące góry dymu strząsały brzemię wzruszeniem widmowych ramion, wznosiły się rozpędem, zasłaniając nocne pociemniałe niebo; dachy płonęły pod księżycem gładkim metalicznym pożarem; buczący czarny cień budził się pod żelaznym wiaduktem, kiedy grzechotał po nim czarny pociąg, prześwitując na całej długości częstokołem światła. Huczący grzmot, szeroko rozpełzły dym wydawały się przenikać na wskroś przez dom dygocący pomiędzy otchłanią, gdzie pobłyskiwały narysowane paznokciem księżyca szyny, a ulicą miasta, którą spinał nisko czarny wiadukt, oczekujący znów kolejnego łoskotu wagonów. Dom był niczym widmo, skroś które można przesunąć rękę, poruszyć palcami.
Stojąc przy oknie w pokoju tancerzy, Ganin spojrzał na ulicę: mętnie połyskiwał asfalt, tam i na powrót snuły się spłaszczone od góry, czarne postacie, zapadając między cienie i znowu migając w skośnym odblasku sklepowych witryn. W przeciwległym domu przez jedno nie zasłonięte okno w świetlistym bursztynowym prześwicie widać było iskrzące się szkło, złocone ramy. Potem czarny strojny cień zasunął zasłony.
Ganin odwrócił się. Kolin wyciągał do niego rękę z kieliszkiem, w którym falowała wódka.
Światło w pokoju było blade, pozagrobowe, gdyż pomysłowi tancerze owinęli lampę kawałkiem fiołkowego jedwabiu. Pośrodku stołu fioletowo polśniewały flaszki, w otwartych puszkach sardynek błyszczała oliwa, leżała czekolada w srebrnej cynfolii, mozaika krążków kiełbasy, gładkie paszteciki z mięsem.
Przy stole siedział Podtiagin pobladły i ponury, z kroplami potu na ciężkim czole; Ałfierow był w nowym mieniącym się krawacie, Klara w swojej nieodmiennej czarnej sukience – marząca, rozczerwieniona od taniego pomarańczowego likieru.
Gornocwietow bez marynarki, w nieświeżej jedwabnej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem siedział na krawędzi łóżka, strojąc Bóg wie skąd zdobytą gitarę. Kolin przez ten czas krzątał się, nalewał wódkę, likier, blade reńskie wino, jego grube biodra kołysały się śmiesznie, choć gdy Kolin szedł, jego szczupły tors opięty granatową marynareczką pozostawał nieruchomy.
– Dlaczego pan nic nie pije? – wypowiedział konwencjonalną przyganę odymając usta i podniósł na Ganina pełne czułości oczy.
– Przecież piję! – odparł Ganin, sadowiąc się na parapecie i biorąc z drżącej dłoni tancerza lekki, chłodny kieliszek. Opróżniwszy go jednym haustem, powiódł wzrokiem po siedzących przy stole. Wszyscy milczeli. Nawet Ałfierow zbyt był przejęty tym, że już za osiem czy dziewięć godzin przyjedzie jego żona, i nie paplał jak zwykle.
– Gitara już nastrojona – oznajmił Gornocwietow, pokręciwszy kołkiem na gryfie i szczypnąwszy strunę. Zagrał i od razu zgłuszył dłonią nosowy pobrzęk.
– Panowie, czemu nie śpiewacie? Na cześć Klary. Proszę bardzo. “Niczym wonny kwiatuszek…"
Znów zaczął grać, założywszy nogę na nogę i skłoniwszy na bok głowę.
Ałfierow, wyszczerzając zęby w uśmiechu skierowanym do Klary, uniósł z udawaną brawurą kieliszek, gwałtownie odchylił się do tyłu na krześle – o mało przy tym nie upadł, był to bowiem kręcony taboret bez oparcia – a potem zaśpiewał fałszywym, przymilnym tenorkiem, ale nikt mu nie zawtórował.
Gornocwietow poskubał struny i zamilkł. Wszyscy poczuli się niezręcznie.
– Też mi śpiewacy… – ponuro stęknął Podtiagin, opierając się łokciami o stół i kiwając wspartą na dłoniach głową. Było mu niedobrze: myśl o zgubionym paszporcie mieszała się z uczuciem uciążliwej duszności w piersiach.
– Nie powinienem pić alkoholu, ot co – dodał ponuro.
– Mówiłam to panu – cicho powiedziała Klara. - Pan, panie Antoni, jest jak nowo narodzone dziecko.
– Cóż to, nikt nie je i nie pije… – zakołysał biodrami Kolin, drepcząc dokoła stołu. Zaczął napełniać puste kieliszki. Wszyscy milczeli. Było oczywiste, że wieczorek się nie udał.
Ganin, który cały czas siedział na parapecie z lekkim zamyślonym uśmiechem w kącikach ciemnych warg i patrzył na fioletowe rozbłyski stołu, na dziwacznie oświetlone twarze, zeskoczył nagle na podłogę i roześmiał się wesoło.
– Niech mi pan nie żałuje i naleje, Kolin – powiedział podchodząc do stołu. – Ałfierowowi trzeba nalać więcej. Jutro odmieni się życie. Jutro mnie tu nie będzie. No proszę, do dna. Pani Klaro, niech pani nie patrzy na mnie oczyma zranionej łani. Niech jej pan naleje likieru. Panie Antoni, i pan niech się rozweseli; nie ma sensu myśleć o paszporcie. Dostanie pan inny, jeszcze lepszy niż tamten. Niech pan nam powie wiersz czy co. A propos…
– Czy mogę prosić o tę pustą flaszkę? – powiedział naraz Ałfierow i pożądliwy płomyczek zaświecił w jego rozradowanych, wzruszonych oczach.
– A propos – powtórzył Ganin, podchodząc od tyłu do starca i kładąc mu rękę na uległym ramieniu. – Pamiętam pewien pański wiersz. Skraj lasu… księżyc… tak tam, zdaje się, było?…
Podtiagin zwrócił ku niemu twarz i uśmiechnął się nieskwapliwie:
– Wyczytał pan pewno w kalendarzu? Bardzo mnie lubili drukować po kalendarzach. Po drugiej stronie kartki, nad Jadłospisem na dziś…
– Panowie, panowie, co on chce zrobić! – krzyknął nagle Kolin, wskazując na Ałfierowa, który otwarłszy na oścież okno, podniósł nagle do góry flaszkę, celując w granatową noc.
– A niech tam – roześmiał się Ganin. – Niech sobie szaleje…
Bródka Ałfierowa lśniła, ostro rysowała się grdyka, rzadkie włosy na ciemieniu rozwiewał wiatr. Wziąwszy szeroki rozmach znieruchomiał, a potem ceremonialnie postawił flaszkę na podłodze.
Tancerze zaśmiewali się.
Ałfierow usiadł obok Gornocwietowa, odebrał mu gitarę, spróbował coś zagrać. Wódka podziałała na niego bardzo szybko.
– Klarunia jest taka poważna – z trudnością mówił Podtiagin. – Takie panny pisywały kiedyś do mnie wzniosłe listy. A teraz ona nie chce na mnie nawet spojrzeć.
– Niech pan więcej nie pije. Bardzo proszę – powiedziała Klara i pomyślała, że jeszcze nigdy w życiu nie było jej tak smutno.
Podtiagin zdobył się na uśmieszek i poklepał Ganina po rękawie:
– A oto przyszły zbawca Rosji. Niech pan coś opowie, Lowuszka. Gdzie się pan obracał, jak pan wojował?
– Czy to potrzebne? – dobrodusznie skrzywił się Ganin.
– A jednak. Jakoś mi, wie pan, ciężko. Kiedy pan wyjechał z Rosji?
– Kiedy? Hej, Kolin. Tego słodkiego proszę. Nie, nie dla mnie – dla Ałfierowa. Tak. Niech pan zmiesza.
15
Pani Lidia leżała już w łóżku. Z przestrachem odrzuciła zaproszenie tancerzy, a teraz drzemała czujnym starczym snem, poprzez który, niczym ogromne szafy wypełnione dygocącymi naczyniami, przesuwał się łoskot pociągów. Z rzadka budziła się i wtedy niewyraźnie docierały do niej głosy spod szóstki. Przez chwilę śnił się jej Ganin i ani rusz nie mogła w tym śnie zrozumieć, kim on jest i skąd się wziął. Jego osobę także na jawie otaczała pewna tajemniczość. Nic dziwnego: nikomu nie opowiadał o swoim życiu, o podróżach i przygodach ostatnich lat – sam zresztą wspominał swoją ucieczkę z Rosji jakby przez sen, podobny do morskiej, lekko opalizującej mgły.