Выбрать главу

Rzucił na walizy płaszcz i kapelusz, i po cichu wszedł do pokoju Podtiagina.

Tancerze oparci o siebie spali na kanapce. Klara i pani Lidia pochylały się nad starym panem. Oczy miał przymknięte, twarz barwy wyschłej gliny z rzadka wykrzywiała się w wyrazie udręki. Było prawie jasno. Przez dom z zaspanym łoskotem przedzierały się pociągi.

Gdy Ganin zbliżył się do wezgłowia, Podtiagin otworzył oczy. W przepaści, w którą spadał, jego serce znalazło na mgnienie chwiejne oparcie. Chciał wiele powiedzieć – że do Paryża już nie dotrze, że ojczyzny z całą pewnością więcej nie zobaczy, że całe jego życie było jałowe i pozbawione sensu, że nie wie, po co żył i dlaczego umiera. Przetoczywszy głowę na bok i obrzuciwszy Ganina zakłopotanym spojrzeniem wymamrotał: “A więc… bez paszportu" – i spazmatyczny uśmiech wykrzywił mu wargi. Znów zacisnął powieki i znów wessała go otchłań, ból klinem wdarł się w serce, powietrze wydawało się niewypowiedzianym, niemożliwym do osiągnięcia szczęściem.

Ganin, zaciskając silną białą dłoń na poręczy łóżka, patrzył starcowi w twarz i znów przypomniały mu się te rozedrgane, widmowe sobowtóry przypadkowych rosyjskich statystów, cienie sprzedawane po dziesięć marek za sztukę i Bóg raczy wiedzieć dokąd biegnące teraz w białym blasku ekranu. Pomyślał, że Podtiagin coś jednak po sobie zostawił, choćby dwa blade wiersze, które dla niego, Ganina, zakwitły ciepłym i nieśmiertelnym istnieniem: tak zyskują nieśmiertelność taniutkie perfumy albo szyldy sklepowe na miłej nam ulicy. Życie objawiło mu się na chwilę w całej podniecającej urodzie swojej rozpaczy i szczęścia – wszystko stało się wielkie i bardzo tajemnicze – jego przeszłość, opłynięta bladym światłem twarz Podtiagina, delikatny cień okiennej ramy na niebieskiej ścianie i dwie kobiety w ciemnych sukniach nieruchomo stojące obok.

Klara ze zdumieniem spostrzegła, że Ganin uśmiecha się, i nie była w stanie zrozumieć dlaczego.

Z uśmiechem dotknął ręki Podtiagina, ledwie pełzającej po prześcieradle, i prostując się powiedział cicho do pani Dorn i Klary:

– Wyjeżdżam. Wątpię, czy się kiedykolwiek zobaczymy. Proszę pozdrowić ode mnie tancerzy.

– Odprowadzę pana – powiedziała Klara równie cicho i dodała: – Tancerze śpią na kanapce.

I Ganin wyszedł z pokoju. W przedpokoju wziął walizki, przerzucił płaszcz przez ramię, a Klara otworzyła mu drzwi.

– Dziękuję pani – rzekł wychodząc bokiem na podest. – Życzę wszystkiego najlepszego.

Zatrzymał się na chwilę. Jeszcze poprzedniego dnia pomyślał mimochodem, że dobrze byłoby wyjaśnić Klarze, iż nie zamierzał kraść żadnych pieniędzy, lecz oglądał stare fotografie, teraz jednak nie mógł przypomnieć sobie, co chciał jej powiedzieć. Pochyliwszy się zaczął więc niespiesznie schodzić ze schodów. Klara, trzymając drzwi za zasuwę, spoglądała w ślad za nim. Niósł walizki niczym wiadra i jego mocne kroki budziły w stopniach pogłos podobny do spowolnionego bicia serca. Kiedy znikł za zakrętem poręczy, długo jeszcze wsłuchiwała się w ten równy, oddalający się dźwięk. Wreszcie zamknęła drzwi i przez chwilę stała w korytarzu. Powtórzyła na głos:

– Tancerze śpią na kanapce – i nagle zaszlochała gwałtownie i cicho, wodząc po ścianie wskazującym palcem.

17

Ciężkie grube wskazówki na olbrzymim cyferblacie bielejącym na skos od szyldu zegarmistrza wskazywały trzydzieści sześć minut po szóstej. W lekkim błękicie nieba, który po nocy jeszcze się nie rozgrzał, różowiał jeden cieniutki obłoczek i w jego wydłużonym zarysie była jakaś nieziemska gracja. Kroki nieczęstych przechodniów rozbrzmiewały w pustkowiu powietrza szczególnie czysto, a w oddali, na szynach tramwajowych, drżał cielisty poblask. Wózek wyładowany ogromnymi pękami fiołków, do połowy okryty pasiastym szorstkim suknem, łagodnie toczył się wzdłuż chodnika; handlarz pomagał go ciągnąć dużemu rudemu psisku, które z wywieszonym ozorem, całe podane naprzód, natężało wszystkie wyschnięte, podporządkowane człowiekowi mięśnie.

Z czterech gałązek ledwie zazielenionych drzew sfruwały z powietrznym furkotem wróble i siadały na wąskim gzymsie wysokiego ceglanego muru.

Sklepiki spały jeszcze za kratami, domy oświetlone były tylko od góry, ale nie można było w żaden sposób pomyśleć, że to zachód, a nie wczesny ranek. Cienie, padając w całkiem inną stronę, tworzyły bowiem dziwne połączenia, niespodziewane dla oka, nawykłego już do cieni wieczornych, ale rzadko widującego cienie świtu.

Wszystko wydawało się ustawione nie tak jak należy, nietrwałe, odwrócone niczym w lustrze. I tak samo jak stopniowo wznosiło się słońce, a cienie rozchodziły się na swoje zwykłe miejsca, tak właśnie w tym trzeźwym świetle owo życie wspomnień, którymi żył Ganin, stawało się tym, czym było naprawdę – odległą przeszłością.

Obejrzał się i w końcu ulicy zobaczył oświetlony róg domu, gdzie jeszcze przed chwilą żył czasem minionym i dokąd już nigdy więcej nie wróci. I w tym odejściu z jego życia całego domu było coś cudownie tajemniczego.

Słońce było coraz wyżej, równomiernie oświetlając miasto, i ulica nabierała życia, zatracając dziwny widmowy czar. Ganin szedł jezdnią, lekko się kołysząc, w rękach niósł ciężkie walizy i myślał o tym, że dawno nie czuł się taki zdrów, silny i tak gotowy do każdej walki. To, że dostrzegał wszystko z jakąś odnowioną miłością – i wózki toczące się na targowisko, i delikatne, jeszcze skulone listeczki, i różnokolorowe afisze reklamowe, którymi mężczyzna w fartuchu oblepiał okrągły kiosk – stanowiło właśnie tajemny zwrot i przebudzenie.

Zatrzymał się na małym skwerku przy dworcu i usiadł na tej samej ławce, na której tak niedawno jeszcze wspominał tyfus, dwór, przeczucie Maszeńki. Maszeńka przyjedzie za godzinę, jej mąż śpi jak zabity, a on, Ganin, zamierza wyjść jej na spotkanie.

Nie wiedzieć czemu przypomniał sobie naraz, jak poszedł pożegnać się z Ludmiłą i jak wychodził z jej pokoju.

A za ogródkiem budowano dom. Widział żółte drewniane wiązania – szkielet dachu gdzieniegdzie wypełniony dachówką.

Mimo wczesnej godziny już tam pracowano. Wśród lekkich wiązań granatowiały na porannym niebie sylwetki robotników. Jeden posuwał się po samym szczycie lekko i swobodnie, jakby miał ulecieć.

Złociście połyskiwała w słońcu drewniana więźba, a na niej dwaj inni robotnicy po kolei podawali trzeciemu plastry dachówek.

Leżały one płasko, w jednej linii, schodkowato, i ten z dołu unosił w górę, ponad głową, czerwony plaster podobny do dużej książki, środkowy ujmował dachówkę i tym samym ruchem, odchyliwszy się mocno do tylu, z wyrzutem rąk podawał ją robotnikowi na górze. Ta leniwa rytmiczna podawanka działała uspokajająco, żółty blask świeżego drewna był o wiele żywszy niż najżywsze marzenie o minionym. Ganin spoglądał na lekkie niebo, na ażurowy dach i czuł już z bezlitosną jasnością, że jego romans z Maszeńką skończył się na zawsze. Trwał zaledwie cztery dni – i te dni były, być może, najszczęśliwszym okresem w jego życiu. Teraz jednak do cna wyczerpał swoje wspomnienie, nasycił się nim do ostatka, i wizerunek Maszeńki pozostał wraz z umierającym starym poetą tam, w domu cieni, który sam już stał się cieniem.

Prócz tego wizerunku nie ma i nie może być innej Maszeńki.

Ganin doczekał chwili, kiedy po żelaznym wiadukcie przetoczył się jadący z północy ekspres. Przetoczył się i znikł za fasadą dworca.

Wtedy podniósł swoje walizy, zawołał taksówkę i kazał się wieźć na inny dworzec, na skraju miasta. Wybrał pociąg, który za pół godziny odchodził na południowy zachód Niemiec, zapłacił za bilet czwartą częścią pieniędzy, które miał, i z przyjemnym podnieceniem pomyślał przedostanie się przez granicę, tam zaś będzie już Francja, Prowansja, a potem – morze.

Kiedy pociąg ruszył, zdrzemnął się, przywarłszy twarzą do fałd płaszcza zwisającego z haka nad drewnianą ławką.

Berlin, 1926

Vladimir Nabokov

***