Robert Sheckley
Maszyna, która nie lubiła powtarzać
Richard Gregor siedział przy biurku w pokojach Międzyplanetarnego Towarzystwa Zleceń i zmęczonym wzrokiem patrzył na leżącą przed nim długą listę. Zawierała około dwóch tysięcy trzystu pozycji.
Gregor starał się przypomnieć sobie, czy czegoś nie opuścił. Maść przeciwko promieniowaniu? Lampy próżniowe? Komplet przyrządów do oczyszczania wody? Tak, wszystko było w porządku.
Ziewnął i spojrzał na zegarek. Arnold, jego wspólnik i towarzysz, powinien był już wrócić. Poszedł zamówić dwa tysiące trzysta artykułów i załadować je na statek międzyplanetarny. Za kilka godzin ich zgrabny okręcik „As” miał wylecieć w przestrzeń.
Ale czy na pewno niczego nie zapomniał? Statek międzyplanetarny jest z konieczności odizolowaną od świata samowystarczalną jednostką. Jeśli zabraknie ci fasolki w puszkach, nie ma żadnego sklepiku za rogiem, gdzie mógłbyś ten artykuł nabyć. Słowem — wszystko trzeba wozić z sobą.
Zasysacz tlenu? Zapas papierosów? Gregor odsunął od siebie listę, wyciągnął z biurka talię zatłuszczonych i zniszczonych kart i począł rozkładać skomplikowanego pasjansa własnego pomysłu.
W kilka minut później Arnold wkroczył do pokoju.
— Dostałeś wszystko? — zapytał Gregor.
— Więcej niż wszystko — powiedział z dumą Arnold. Zaoszczędziłem naszej firmie poważną sumę pieniędzy.
— Co znowu zrobiłeś? Czy to jeszcze jeden z twoich wspaniałych pomysłów?
— Zastanów się — mówił Arnold przekonywającym tonem — tylko się zastanów nad straszliwą rozrzutnością przy ekwipowaniu przeciętnej ekspedycji. Załadujemy dwa tysiące trzysta rozmaitych artykułów tylko dlatego, że czegoś możemy przypadkiem potrzebować. Nasza przestrzeń załadunkowa jest zmniejszona, załoga nie ma miejsca do poruszania się, a większość tych rzeczy i tak nigdy nie zostaje użyta.
— Oczywiście z wyjątkiem tych momentów — powiedział sarkastycznie Gregor — kiedy niektóre zapasy po prostu ratują nam życie.
— I to wziąłem pod uwagę. Zastanawiałem się nad tym poważnie. I dzięki łutowi szczęścia znalazłem ten jeden jedyny przyrząd niezbędny dla naszej ekspedycji.
Gregor wstał i o mało nie rzucił się na swojego wspólnika; lecz po chwili opanował się i usiadł.
— Nie mam pojęcia, coś wyrabiał. Ale radzę ci, postaraj się o te dwa tysiące trzysta artykułów, które tutaj są wymienione, i to jak najszybciej.
— Nic się nie da zrobić — odparł Arnold z nerwowym uśmiechem. — Wydałem całą forsę. Ale ten sprawunek zapłaci sam za siebie.
— Jaki?
— Chodź ze mną na statek.
Gregor nie mógł wydobyć z niego ani jednego słowa więcej podczas całogodzinnej drogi do portu międzyplanetarnego w Idlewild. Statek stał już gotów na wyrzutni; był przygotowany do odjazdu, mającego nastąpić za kilka godzin.
— Patrz! Oto jest materializacja marzeń członków wszystkich ekspedycji międzyplanetarnych.
Gregor wszedł do środka. Ujrzał tam dużą, fantastycznie wyglądającą maszynę z zegarem, światełkami i wskazówkami rozsianymi po całej niemal powierzchni.
— Powiedz sam, czy nie jest piękna? — Arnold pogłaskał maszynę pieszczotliwie. — Znalazłem ją w sklepie ze złomem międzyplanetarnym. Oddali ją po prostu za grosze.
Gregor poruszył się niecierpliwie.
— Poczekaj! — rzekł Arnold. — Pozwól, niech ci pokażę. Bo zastanów się tylko — lecimy w przestrzeni… automatyczny kierunkowskaz wysiada. Okazuje się, że ćwierćcalowa nakrętka z trzeciego kółka zębatego jest do niczego. Nie możemy znaleźć nakrętki. Cóż wtedy czynimy?
— Wyciągamy nową nakrętkę spośród dwóch tysięcy trzystu artykułów, jakie zabraliśmy ze sobą właśnie na takie wypadki — odparł Gregor.
— Tak, tak. Tylko że na naszej liście nie ma ćwierćcalowych nakrętek duraluminiowych! — zawołał triumfalnie Arnold. — Sprawdziłem listę. Cóż wtedy?
— Nie mam pojęcia i bardzo jestem ciekaw.
Arnold podszedł do maszyny, nacisnął guzik i powiedział głośno i wyraźnie:
— Nakrętka duraluminiowa, gwint jedna czwarta cala. Maszyna mruknęła, szczęknęła, zapałiło się kilka światełek, po czym ze środka wysunęła się niewielka tacka ze spoczywającą na niej nowiutką, świeżo wykonaną ćwierćcalową nakrętką duraluminiową.
— To właśnie robimy w takim przypadku — powiedział Arnold.
Na Gregorze nie wywarło to zbyt wielkiego wrażenia.
— A więc ta maszyna wykonuje nakrętki. Cóż jeszcze?
Arnold nacisnął guzik.
— Funt szyjek rakowych — powiedział.
Gdy wyciągnął z powrotem tackę, leżały na niej szyjki rakowe.
— Powinieneś kazać obrać — dodał Arnold. — Ale zresztą — machnął ręką i nacisnął guzik. — Bolec grafitowy długości czterech stóp, średnica dwa cale.
Otwór automatu rozchylił się tym razem szerzej, aby przepuścić żądany bolec.
— Co jeszcze potrafi ta maszyna wykonać? — zapytał Gregor.
— A cóż byś jeszcze chciał? Małego żywego tygryska? Karburator model A? A może dwudziestopięciowatową żarówkę? Czy kawałek gumy do żucia?
— Chcesz przez to powiedzieć, że ta maszyna wykona wszystko, czego od niej żądamy? — zapytał Gregor.
— Wszystko absolutnie. To jest konfigurator. Zresztą spróbuj sam.
Gregor spróbował i otrzymał szybko litr świeżej wody, zegarek na rękę i słoik sarepskiej musztardy.
— Hmm… — mruknął.
— A więc widzisz. Czy to nie lepiej, niż obciążać statek dwoma tysiącami niepotrzebnych rzeczy?
Gregor nie był jednak zupełnie przekonany. Doświadczenie mówiło mu, że różne przyrządy nie zawsze i nie w każdej okoliczności działają tak, jak się tego od nich oczekuje. Zastanowił się chwilę, po czym podszedł do maszyny i nacisnął guzik.
— Tranzystor seria GE 1324 E.
Maszyna poszła w ruch, mruknęła i po chwili wyrzuciła maleńki tranzystor.
— Wygląda całkiem nieźle — przyznał wreszcie Gregor. — Co robisz?
— Obieram raki! — odparł Arnold.
Po spożyciu porcji szyjek obaj podróżnicy uzgodnili z kierownictwem portu godzinę odlotu i po godzinie wznieśli się w przestrzeń.
Celu ich podróży był Dennett IV, średniej wielkości planeta w grupie Sycophaxa. Dennett IV był dość gorącą i żyzną planetą, miał tylko jedną wadę: zbyt wielkie opady deszczowe. Deszcz padał tam praktycznie bez Przerwy.
Na szczęście technika zmieniania klimatu była już tak dobrze znana, że uczynienie z Dennetta IV krainy słońca mogło zająć naszym dwom przyjaciołom kilka zaledwie dni. Podróż przebiegała spokojnie. Gdy planeta zjawiła się w wizjerze, Arnold wyłączył automatyczne sterowanie i skierował statek w dół, prosto przez grube zwały chmur. Spadali przez dziesiątki kilometrów w białej puchowej mgle. Wreszcie zaczęły się zjawiać szczyty górskie, a na koniec podróżnicy ujrzeli pustą gładką równinę.
— Dziwny kolor ma ten krajobraz — zauważył Gregor.
Arnold skinął głową. Z nabraną przez lata rutyną wprowadził statek w spiralę, wyrównał, spokojnie wprowadził go na równinę i wyłączył motor.
Gregora nagle coś tknęło.
— Do góry! Poderwij do góry! — zawołał.
Reagując instynktownie, Arnold nacisnął guzik uruchamiający odrzutowe motory, lecz było już za późno. Statek Zawisnął na chwilę w powietrzu, po czym opadł poprzez równinę i dopiero kilka metrów niżej uderzył o ziemię.
Równina — jak się okazało — była mgłą tak gęstą, jaka się zdarzała tylko na Dennetcie IV.