Wstałem ja z tych rozjarganych kotów, z podłogi, i co ja słyszę w oddaleniu, jak nie stary wóz policyjny, pędzący na sygnale i zrazu mi błysnęło, że ta kocia bzdręga już truła w telefon do gliniarzy, kiedy ja myślałem, że woła na te swoje miauczydła i mruczydła, a w niej podejrzliwość już zakipiała, ledwie zadzwoniłem, że niby o pomoc. Więc teraz, posłyszawszy ten użasny wyj glinowozu, rzuciłem się do frontowych drzwi: no i po nastojaszczy uszarpalem się, co by odkluk odkluk te wszystkie rygle i zamki i łańcuchy i wszelkie zabezpieczenia. Wreszcie odkryłem i kogo ja widzę na dworze, w progu, jak nie starego Jołopa! a tamci dwaj niby moi drużkowie tak spruwają, że już ledwie ich widno. — Raus! — dałem krzyk do Jołopa. — Glina! — Jołop na to: — A ty zostaniesz się ich przywitać hu hu hu i dopiero ujrzałem, że on ma cepki w grabie i zamachnął się i one whiiisz! jak wąż i z lekka zacepił mnie artystycznie po samych powiekach, tyle co je zdążyłem przymknąć. Aż zawyłem i w kółko, starając się dojrzeć coś w tym do wycia okropnym bólu, a Jołop mi wstawia: — Nie lubię ja żebyś mi robił to, co zrobiłeś, mój stary braciszku. To nie było recht, żeś mi tak zrobił, drużku. — I dobiegło mnie, jak udalają się jego ciężkie buciory z tym jego hu hu hu w ciemność i najwyżej po siedmiu sekundach usłyszałem, jak zajeżdża glinowóz w tym wrednie opadającym wyciu syreny jak bezumno i dziko węszący zwierz. Ja też wyłem i jakby zatoczywszy się i łbem trach! o ścianę w holu, z głazami zaciśniętymi fest i sok je zalewał, oczeń boleśnie. I macałem tak w przejściu w holu jakby na oślep, kiedy wpadło gliniarstwo. Nie widziałem ich, oczywiście, ale słyszałem i prawie że poczułem, jak zacuchły te skurwle i zaraz ich dotyk, jak dorwali mnie ostro i za grabę, wykręcili, no i wywlekli mnie. Posłyszałem też głos jednego szpiku jakby z tej komnaty, co ja wyszedłszy, gdzie te kociska: — Jest ciężko pobita, ale oddycha — i wciąż ten gromki miauk i miauk.
— To dopiero przyjemność — odezwał się jakiś inny gliniarz, kiedy mnie wrzucali, raz dwa i żestoko, do wozu. — Nasz malutki Alex i cały dla nas. — To ja krzyknąłem:
— Jestem zupełnie ślepy, żeby was Bóg skarał i wykrwawił, wy brudne skurwle!
— Uważaj, mowa, mowa — śmiechnął się czyjś glos i dostałem jakby na odlew grabą w tych pierścionkach albo czymś podobnym w samego ryja. Więc ja do nich:
— A żeby was Bóg miłosierny ukatrupił, wy cuchnące bękarty niedomyte. A gdzie reszta? Gdzie moi drużkowie, ci szajsowaci zdrajcy? Jeden z tych braciszków moich, skurwiel ponury, tak mi przyłańcuszył po ślepiach. Łapcie ich, bo uciekną. Wszystko to ich sprawa, braciszki. Przymusili mnie. Jestem niewinny, żeby tak was Bóg pomordował. — Teraz wszyscy już porechotali się ze mnie na całego, bez kroszki tej wrażliwości, no i wrypali mnie lup łup na tył wozu, a ja wciąż posuwałem o tych niby to drużkach moich, aż dotarło do mnie, że nic z tego nie wyjdzie, bo już dawno siedzą se ujutno pod Księciem Nowego Jorku i ładują te czarną z mydlinami oraz podwójne szkoty w chętne gardziołka tych starych śmierdzących fif i te wykrzykują: — Dziękujemy wam, chłopcy. Boże was pobłogosław. Byliście tu przez cały czas, chłopaki. Nie spuściłyśmy z was ani na chwilę z oka.
W tym czasie gnali my pod sygnałem na komisariat (znaczy się uczastek) poli mili, ja wklinowany między dwóch gliniarzy i co raz przypadkiem biorąc to stuk, to łomot od tych śmiejaszczych byków. Aż pokazało się, że już mogę ciut po niemnożku odkryć te powieki i przez cieknące łzy dojrzeć coś jakby miasto, ale zamglone i rozpłynięte w biegu, a światła jakby najeżdżały wciąż jedno na drugie. I przez te bolesne patrzałki widziałem już koło siebie dwóch szpików rechoczących i z przodu szafiora z chudą szyją i przy nim drugiego wybladka z grubą, co zagajał do mnie tak jakby w przekąs: — No co, Alex bojku, to czeka nas z tobą przyjemny wieczór, co? — Więc ja mu na to:
— A skąd wiesz, jak się nazywam, ty gnojny śmierdzący byku? Żeby cię Bóg siepnął do piekła, ty brudny skurwlu ty, łachmyto. — Ci apiać na to w rechot i jeden z tych obok zafajdanych łapsów mało mi ucha nie ukręcił. A ten z byczym karkiem nie prowadzący tak mi posunął:
— Każdy zna małego Alexa i jego drużków. Już sławnym chłopięciem stał się nasz Alex.
— To nie ja — krzyknąłem. To tamci. Georgie i Jołop i Pete. To są istne skurwysyny, a nie moi drużkowie.
— No cóż — mówi ten karczasty — będziesz miał cały wieczór na opowiadanie, jakich to czynów bohaterskich dopuścili się ci młodzieńcy i jak sprowadzili na złą drogę małego Alexa, to niewinne biedactwo. — Tu rozdało się wycie drugiej, jakby policyjnej syreny i minęli nasz wóz, tylko w przeciwną stronę.
— To po tych skurwli? — zagabnąłem. — Czy to wasze skurwle jadą ich zgarnąć?
— To była — odkazał mi z byczą szyją — karetka pogotowia. — Niewątpliwie po tę starszą panią, po twoją ofiarę, ty makabryczny i wredny łajdaku.
— Wszystko to ich wina — dałem skowyt i zamrugałem tymi bolesnymi głazami. — Te skurwle nawierno siedzą i trąbią pod Księciem Nowego Jorku. Zgarnijcie ich, wy śmierdziele i niech was szlag trafi. — Znów rozległ się rechot i znów połuczyłem niemnożko łup, o braciszkowie moi, w to biedne, zbolałe usto. A potem zajechali my pod ten zafajdany uczastek i pomogli mi wysiąść, kopiąc i szarpiąc, i co stopień to ładując mi lup łup w górę po schodkach i już wiedziałem, że nie będą ze mną pogrywać fer te zafajdane podłe niemyte skurwle, żeby ich tak Bóg skarał.
7
Zawlekli mnie do cyrkułu jasnego aż oślepia, wybielonego, w którym to aż zatykała woń jakby zmieszane w jedno rzygowiny i sracz i z mordy cuch od piwska i dezynfekalia, wszystko jakby z tych klatek obok przez rzeszotki. W celach część zakluczonych robiła zgiełk to pizgając mięchem, to wyśpiewując i wydało mi się, że słychać, jak jeden ryczy po żłopacku:
Ale i gliniarze pokrzykiwali na nich, żeby się zamknąć i daże było słyszno, jakby ktoś brał horror szoł po nastojaszczy łomot i wizgał uujjjj głosem uchlanej starej psiochy, a nie mużyka. Ze mną było w tej stróżówce czterech łapsów i wsie na balszoj gromko trąbili sobie czaj, na stole gromadny imbryk, a ci siorb siorb i bekają na sto dwa z tych wielkich brudnych kubasów. Mnie wcale nie poczęstowali. Jedno co połuczyłem od nich, braciszkowie moi, to stare i zafajdane lustro, żebym się przejrzał: i naisto już nie byłem ten przystojniak Wasz Młody Gawędziarz i wygląd mój budził trwogę: usto spuchnięte i głazki do imentu czerwone i kluf też obtłuczony jak bulwa. Poryczeli się wprost horror szoł zobaczywszy, jak mnie to nie wkusno i jeden powiada: — Zły sen zakochanego i tyle. — Wszedł jakiś wysoki bonziak z gwiazdkami na pleczach, żeby pokazać, jaki to on duży duży duży! i zobaczył mnie i zrobił: — Hm. No i zaczęło się.
Ja skazałem:
— Nie powiem ani jednego słowa jedynego, póki nie ujrzę tu mego adwokata. Znam się na prawie, wy skurwiołki. — A ci się normalnie dali w rechot oczeń gromko na balszoj i ten gwiaździsty ober gliniarz powiada: