— To co teraz, ha? — odpytał trzeci raz nasz więzienny bogusław. — Ano teraz już będziecie właz i wyłaz, właz i wyłaz po takich zakładach, jak ten, ale dla większości was to dłużej właz niż wyłaz, chyba że posłuchacie Słowa Bożego i pojmiecie, co za kary czekają zatwardziałego grzesznika na tamtym świecie, a na tym co: figa! może nie? Jesteście banda zadziobanych idiotów i tyle — większość! — żeby tak opchnąć pierworódzlwo za miskę wyslygłej owsianki. Ta podnieta kradzieży, gwałtu i przemocy, ta durna chuć, aby żyć za frajer: czy to warto, skoro mamy całkiem pewne dowody, tak tak, niewzruszone świadectwo i pewność, że piekło istnieje! Ja to wiem, wiem, przyjaciele moi, miałem te wizje i pokazano mi, co to za miejsce, ciemniejsze niż więzienie, gorzej palące niż jaki bądź ludzki ogień, gdzie duszyczki takich zatwardziałych grzeszników i kryminalistów jak wy — nie ma co się obszczerzać, szlag by was trafił, wy łotry, to nie podśmiechujki!
— jak wy, powiadam, wrzeszczą w nieznośnej i wiecznej męczarni, nos im zatyka smród, ryj pełen gorącego łajna, skóra gnije i płatami obłazi, we flakach aż do kwiku wierci się jakby kula ognista! A tak tak, macie to jak w banku, wiem ja coś o tym.
W tym punkcie, o bracia, któryś tam pryzner czy inszy jakby w tylnych rzędach dał koncert na wardze — Prrrrrp! — i te ciurmaki od razu hej ho! i pędzą, ale jak! tam gdzie wydał im się szum: i łup łup. i trach na lewo i prawo, całkiem na padbor. Grabneli jednego bidaka, trzęsącego się, chudziutkiego i drobnego pryznera, starego chryka, i potaszczyli go, a ten krugom skrzyczał: — To nie ja, no wiecie, przecież to on! — ale co za różnica? Fest mu przydziarmażyli, a potem wywlekli z kaplicy, chociaż mało sobie łba nie odwrzeszczał.
— A teraz — powiada kapłon — posłuchajcie Słowa Pańskiego.
— I dźwignął wielką knigę i przewarkotał kartki, śliniąc te paluchy spluwsz spluwsz. A był z niego wielki, gromadny bych i chamajda z mordą aż aż czerwoną, ale mnie dość lubiał, że taki młodziak i ostatnio tą knigą tak interesujący się. Ustroiło się jakby za część mojego wychowania znaczy się na przyszłość, że czytam z tej wielkiej knigi, do tego muzyka leci z kaplicowego stereo, a ja czytam. Uch, braciszkowie moi! to było po nastojaszczy horror szoł. Zakluczali mnie i że niby mam słuchać tej świętojebliwej muzyki J. S. Bacha i G.F. Händla, a ja się rozczytywałem, jak te stare Żydłaki robili jeden drugiemu łomot i ultra kuku, po czym doili to jewrejskie wino i dawaj na tapczan jak leci z żonami, ze służankami, po prostu horror szoł. To mnie trzymało, braciszkowie. Tej knigi ostatnia część już nie oczeń była mnie paniatna, więcej tego jakby kaznodziejstwa i wzniosłego bałachu niż łomotu i starego ryps wyps. Ale jednego dnia kapłon zagaja do mnie, tak jakby miętosząc mnie tym wielkim, potężnym łapskiem: — Och, zastanów ty się, 6655321, nad męką Boską. Rozważ to sobie, mój chłopcze. — A krugom jechała od niego ta po mużycku zawiesista woń szkota i paszoł do swojej dyżurki jeszcze se chlapnąć. Więc ja przeczytałem dokładnie o tym biczowaniu i cierniowej koronie i tak zwanym krzyżu i całe to ichnie gówno, i łuczsze jak dotąd upatrzyłem, że coś w tym jest. Na stereo leciały fajne kawałki Bacha i wtedy mnie, oczy zakluczywszy, uwidziało się, jak pomagam dawać łomot i przybijać na krzyż, a nawet rządzę tym jako dowódca, ubrany jakby w togę, czyli w taki szczyt mody rzymskiej. Więc nie sawsiem zmarnował się ten mój pobyt w kazionnej Wupie 84 F i sam naczalnik bardzo się obradował, jak usłyszał, że mnie wciąga ta jakby religia: i właśnie z tym wiązałem pewne nadzieje.
Tej niedzieli z rana kapłon wziął i wyczytał z knigi o takim, co słyszał, a nie załapał się na to słowo, że jakby dom budował na piachu i zaczęło lać, i deszcz, i grom z nieba łubudu, i dom poszedł w cholerę. To ja podumałem, że tylko nastojaszczy durak budowałby na tym piachu i że taki chleborak to musiał lepszych mieć sąsiadów i drużków jechidnych, co tylko by się obszczerzali, a żaden mu nie bałaknie, że tak budować to głupiego robota. I dał skowyt nasz kapłon: — To recht, ferajna! I na zakończenie odśpiewamy hymn 435 ze śpiewniczka. — Rozdał się stuk i bach i szt szt, jak obecni wzięli się za te małe uświnione Śpiewniczki więźnia, temu leci z rąk, ci znów liżą i przewracają ćlp ćlp stroniczki, a wściekłe ciurmaki powrzaskują: — Nie gadać tam, skurwle. Widzę cię, 920537. — Ja płytę, ma się rozumieć, już gotową miałem na stereo i puściłem tę łatwiuchną muzykę organową z jej grouuu ouuu ouuuuuu i zeki się wkluczyli w śpiew, coś okropnego:
Robili z tych durackich słów istny wyj i bek, a bogustaw ich popędzał, jak batem siepnąć: — Głośniej, do cholery, śpiewać! — a do tego ciurmaki: — No, czekaj ty, 7749222 — i: — Łeb ci rozwalę, gnojku! — Wreszcie było z tym aut i kapłon zakluczyclass="underline" — Niechaj was Trójca Przenajświętsza ma w opiece i uczyni dobrymi, amen — i wszystko poszurgało do drzwi przy takim fajnym kawałku II symfonii Adriana Schweigselbera, wybranym, o braciszkowie moi, przez Niżej Podpisanego. Co za ferajna, myślałem, stojąc przy tym naszym stereo w kaplicy i patrząc, jak ten szajs ludzki człapiąc wygruża się i robi jaaaurrr i beeeeaa jak zwierzęta, i pokazuje mi zafajdanymi paluchami cha ci w de! że niby ja tu mam przywileje. Kiedy się ostatni wyczołgał z grabami obwisłymi jak u goryla i potoczywszy fajnie gromko łup w tył czaszki od jednego ciurmaka, co jeszcze się został, a ja wykluczyłem stereo, podlazł do mnie ten kapłon, pykając rakotwora, jeszcze w tym ciuchu bogusławskim, w koronkach i cało na biało, no jak dziewuszka.
I zagaił w te słowa: — Jak zwykle dzięki ci, mój mały 6655321. Co też dzisiaj nowego? — Bo ten kapłon, wiadomo, chciał się zostać za oczeń ważnego świętojebliwca w tym ich świecie Religii Penitencjarnej i do tego było mu nużne oczeń horror szoł dobre świadectwo od Naczalnika, więc łaził i kiedy niekiedy zakapował Naczalnikowi. co za mroczne spiski knują się u pryznerów, a tego szajsu dużo połuczał ode mnie. Sporo było tak tylko wydumane, ale bez tego, żeby coś po nastojaszczy, się nie obeszło, na przykład jak do naszej celi doszło po rurach kanalizacyjnych puk puk puk-i-puk-i-puk puk-i-puk że duży Harriman ma się wyłamać. W czasie żarcia miał stuknąć klawisza i wypsnąć się przeodziawszy w jego ciuch. A potem jak na stołówce miało się ustroić wielkie rzucanie tą szajsowatą piszczą, co ja też wiedziałem i doniosłem. A bogusław podał wiadomość do góry i zarobił pochwałę od Naczalnika za Społeczne Podejście i Czujne Ucho. Więc na ten raz odkazałem i to nie była prawda:
— Owszem, tak jest, proszę księdza, doszło po rurach, że przybył nielegalny transport kokainy i będzie ją rozprowadzać jakaś cela na 5 kondygnacji. — A wsio przydumałem w lot bałakawszy, jak i przedtem dużo tych opowiastek, a bogusław był wsio taki wdzięczny i mówił: — Fajno fajno fajn. Ja to przekaże Samemu — bo tak mianował Naczalnika. Więc ja mu na to:
— Postarałem się, proszę księdza, nieprawdaż? — Do tych z wierchuszki ja zawsze odzywałem się moim grzecznym i dżentelmeńskim głosem. — Wszak staram się regularnie?