— O! — powiedział, cały się trzęsąc. — Ach tak? O! naturalnie! — I tak patrzył po kolei na wszystkich czterech, znajdując się jakby w samym środeczku kwadratu z samych ułybek i uprzejmości.
— No właśnie — odrzekłem. — I byłbym niezmiernie ciekaw, braciszku, czy byłbyś tak dobry pokazać mi, jakie to mianowicie książki masz pod pachą. Nic na świecie nie sprawia mi tyle radości co dobra i czysta książka, braciszku.
— Czysta — powtórzył. — Czysta, e? — I na to Pete grabnął mu te trzy książki i bystro je rozdał. Ponieważ nas było trzech, potoczyliśmy każdy po jednej, prócz Jołopa. Moja nosiła tytuł Podstawy krystalografii, więc otwarłem ją i powiadam: Znakomite, po prostu świetne!
— i przewracam kartki. I nagle mówię jakby zaszokowanym głosem:
— A cóż to takiego? Co to za ohydne słowo, rumienię się, kiedy na to patrzę. Zawiodłem się na tobie, bracie, słowo daję.
— Ależ to — wykrztusił — to… to…
— No — odezwał się Georgie — to już jest według mnie zupełne świństwo. Tu jest takie słowo, które się zaczyna na p, i drugie na ch. — Miał knigę pod tytułem Cuda i tajemnice płatka śniegu.
— O! — wkluczył się stary bidny Jołop, zaglądając przez ramię do książki, którą trzymał Pete, i jak zwykle przesolił. — Tu jest napisane, co on z nią zrobił, i jest obrazek i w ogóle. — No — powiedział — ty to jesteś naprawdę stary i obleśny ptak sracz.
— Stary człowiek, bracie, i żeby w twoim wieku — powiedziałem i zaczynam drzeć tę moją knigę, a tamci swoje, przy czym Pete i Jołop urządzają zawody w przeciąganiu Systemu romboedralnego. Stary psor na to podnosi wrzask: — Ależ to nie moje książki, to dobro publiczne, ależ to czysta złośliwość i wandalizm! — albo coś w tym rodzaju. I próbuje nam odebrać te książki, co było po prostu, no, wzruszające. — Oj, zasłużyłeś sobie, bracie — powiadam — na małą nauczkę. -Ta książka o kryształach była bardzo solidnie oprawiona i trudna do podarcia w kawałki, bo naprawdę stara i z czasów, kiedy rzeczy się robiło na trwałe, ale jakoś mi się udało powyrywać kartki i kidać je garściami jak płatki śniegu, tylko duże, na tego chryka, co ciągle darł mordę, a potem tamci zrobili to samo, a Jołop tylko ich obtańcowywał jak błazen, bo też i był. — Proszę cię bardzo — zawołał Pete. — Na, masz tu swojego dorsza z kornfleku, ty brudny czytaczu świństw i paskudztwa.
— Ty stary, obleśny chryku, ty! — powiedziałem. I zaczęliśmy dopiero z nim igrać. Pete go trzymał za graby, a Georgie zahaczył i rozpachnął japę, i wtedy Jolop wyjął mu protezy, górną i dolną szczękę. Rzucił je na chodnik, a ja normalnie pod but, chociaż okazały się kurwa twarde, z jakiegoś nowego plajstyku. Drewniak wziął się coś gulgotać, ułch yłch ołch, więc Georgie puścił to jego rozdziawione japsko i tylko razik mu przysunął tą swoją piąchą w pierścionkach, to ten stary chryk normalnie stęknął i od razu krew, coś pięknego, braciszkowie moi, po prostu horror szoł! Więc już tylko zwlekliśmy z niego łachy, aż do majki i długich gaci (bardzo starychowskich, Jołop zdychał ze śmiechu), po czym Pete kopnął go fajnie w brzucho i puściliśmy go. Polazł tak jakby kuśtykając, bo to nie był prawdziwy mocny kop, i robiąc: — O! o! o! — i nie wiedząc dokąd i co jest co, a myśmy się dali w chichot, a potem poszperali my w jego karmanach, tymczasem Jołop nas obtańcowywal z tym zafajdanym parasolem, ale dużośmy nie znaleźli. Kilka starych listów, niektóre datowane aż gdzieś w latach 1960-tych, z takimi słowami jak: Mój najdroższy najdroższy, i tym podobny szajs, i kółko z kluczami, i stare cieknące pióro. Jołop zaprzestał tańców z parasolem i oczywiście musiał wziąć się do czytania w glos jednego listu, jakby chciał dokazać wobec pustej ulicy, że potrafi czytać. — Moje kochanie! — wygłaszał tym strasznie wysokim głosem. — Będę myślała o tobie, kiedy ty się znajdziesz daleko stąd, i mam nadzieję, że nie zapomnisz włożyć coś ciepłego, jeśli będziesz wychodził nocą. — I zaśmiał się bardzo gromko: ho ho ho! udając, że wyciera sobie tym rzopsko. Dobra powiedziałem. — Kończymy z tym, braciszkowie moi. — W sztanach tego chryka znalazło się tylko ciut ciut szmalu (to znaczy forsy), najwyżej trzy golce, więc ustroiliśmy z tą jego drobną parszywą monalizą normalnie razbros, bo to była kurza kasza w porównaniu z tym kasabubu, cośmy już mieli przy sobie. Potem żeśmy potrzaskali parasol i z ciuchami też zrobili razrez i rzucili je na dmuch wiatru, o braciszkowie, i skończyliśmy z tym belfrowatym chrykiem. Ja wiem, żeśmy nic wielkiego znów nie zdziałali, ale to był tylko początek wieczoru i ja cię prze pieprzę praszał ani twoich za to nie będę. Żylety w mleku z dobawką już cięły jak trza i w ogóle horror szoł.
Teraz pierwsza rzecz to uskutecznić małe filantro, żeby z jednej strony spuścić niemnożko szmalcu i przez to mieć lepszą motywację do zachwatu w jakimś tam sklepie, a z drugiej kupić sobie zawczasu alibi, więc poszliśmy do Księcia Nowego Jorku na Amis Avenue i w tym cichym zakątku naturalnie siedziały ze trzy albo cztery stare babule i ciągnęły tę swoją czarną z mydlinami na koszt AZ (czyli Akcji Zasiłków). Więc my ładujemy się jako ci dobrzy malysze, uśmiechając się do wszystkich na dobry wieczór w kościółku, choć te stare pomarszczone chryczki wpadły od razu w dygot, aż im się stare żylaste grabki zatrzęsły na szklanach i mydliny zaczęły chlapać na stół. — Zostawcie nas, chłopcy, w spokoju! — prosi jedna z mordą całą jak mapa od tej tysiącletniej starości. — My jesteśmy biedne staruszki. — A my tylko kaliami błysk błysk błysk w uśmiechu, siadamy i na dzwonek, iczekamy na obra. Jak podszedł, cały w nerwach i trąc sobie szufle o brudny fartuch, zakazaliśmy każdy po weteranie, czyli rum z wiśniakiem, to było wtedy modne, a niektórzy jeszcze lubili w tym psiuk limonu, to był styl kanadyjski. A ja powiadam:
— Daj coś pożywnego tym biednym, starym babulkom. Dla każdej dużego szkota i coś na wynos. — I sypnąłem całą kieszeń monalizy na stół i tamci trzej też, o braciszkowie moi. Więc te ciężko spuknięte stare chryczki zaraz dostały każda jeden podwójny złotogniak i same już nie wiedziały, co robić i co bałaknąć. Jedna wydusiła z siebie: — Dziękuję, chłopcy — ale widać było, że czekają, co wrednego się teraz hapnie. Wsio taki dano im po butli Yank General, to jest taki koniak, na wynos i do tego zakazałem im jeszcze po tuzinie czarnej z mydlinami z dostawą do domu na drugi dzień, żeby każda z tych śmierdzących starych fif zostawiła w barze swój adres. Za ostatek szmalu wykupiliśmy, o braciszkowie moi, wszystkie te paje z mięsem, serki na krakersach, precelki, chrupki i batony czekoladowe, ile ich tylko mieli w pabie, i to też dla tych babulek. A następnie powiedzieliśm: — Wrócimy tu za minutkę. — I te stare pudernice wciąż powtarzały: — Dziękujemy wam, chłopcy! — i: — Niech was Bóg pobłogosławi, chłopcy! — a myśmy wyszli bez jednego centa w karmanach.
— Aż się człowiek czuje charoszy, nie? — powiada Pete. A stary bidny Jołop widać że niezupełnie poniał, ale nic nie bałaknął, bo się cykał żebyśmy go znów nie nazywali durak i cudowne dziecko bez baszki. No więc przeszli my za róg na Attlee Avenue i ten sklepik ze słodyczami i tabakiem był jeszcze otwarty. Nie ruszaliśmy ich prawie od trzech miesięcy i cała dzielnica była taka więcej spokojna, więc uzbrojone szpiki i patrole mało się tam pokazywały w tych czasach, a bardziej na północnym brzegu. Naciągnęli my swoje maski, to była sawsiem nowa sztuczka, naprawdę wundcr bar, jak odrobione! twarze historycznych osobistości (jak się kupowało, to podawali nazwiska) i mój był Disraeli, Pete miał Elvisa Presleya, Georgie króla Henryka VIII, a stary bidny Jołop wziął poetę nazwiskiem Pebe Shelley. No przebranie jak drut, włosy i w ogóle, z jakiegoś bardzo fajnego plajstyku, tak że dały się zwijać, jak nie były już potrzebne, i schować w bucie: no i weszliśmy we trzech. Pete został na dworze za czasowego, choć tak prawdę powiedziawszy to nie było czego się bać. I ledwo żeśmy postawili nogę w sklepie, od razu lu na starego, a ten Slouse to była taka gromadna kucza jakby galaretki z portwajnu i z miejsca się kapnął i bryzg na zaplecze, gdzie miał telefon i nawierno też swoją fest naoliwioną armatę i w niej sześć wrednych pestek. Więc Jołop obskoczył ten kontuar bystro jak ptak, tylko paczki ryjków prysnęły na wszystkie strony i ruchnęła wielka, płasko wycięta dziobka szczerząca zęby do klientów i wywieszająca do nich grudziska dla reklamy jakiejś tam nowej marki rakotworów. Potem było widno już tylko jakby wielką kulę, co się wtoczyła za firankę w głąb sklepu, a byli to stary Jołop i Slouse, że tak powiem, w zmaganiach na śmierć i życie. Potem dało się słyszeć sapanie i charkot i wierzganie za tą firanką i łubudu przewracające się graty i twojamać i wreszcie szkło brzdęk brzdęk zgrzyt. Tymczasem mama Slouse, jego zakonna fifa, stała jakby zamrożona za ladą. Widać było, że narobi morderczego wrzasku, jak da się jej szansę, więc obskoczyłem bystro ten kontuar i grabnąłem ją, a to był też kawał ciała horror szoł, cała pachnąca i z grudziskami wypiętymi jak banie i bujać się! Położyłem jej grabę na ryju, żeby nie wrzasnęła śmierć i pogrom na cztery wiatry niebieskie, a ta damulka suka jak mnie kąchnie całą gębą, wredziocha, to ja wrzasnąłem zamiast niej, i jak się rozdarła za milicją! No, to wtedy już musiałem jej zrobić po nastojaszczy stuk odważnikiem, a potem doprawić łomem do odkrywania skrzynek, i tu się już pokazała czerwień, ta stara drużka. Tośmy ją rozciągnęli na podłodze i ustroili razrez darcie kiecek, dla żartu, i tak z lekka a niemnożko buta, żeby przestała jęczeć. I widząc ją tak rozłożoną z grodziskami na wierzchu pomyślałem sobie, że może by tak? ale nieh to zostanie na potem. Wobec tego wygarnęliśmy kase i urobek tej nocy pokazał się całkiem horror szoł, i wzięliśmy każdy po kilka paczek co najlepszych rakotworów, no i poszliśmy sobie, o braciszkowie moi.