Ciut odurzony tym całym gadaniem próbowałem sobie ułożyć w mózgu, że wszystko to niby o mnie. Potem światła zgasły i z otworów projekcyjnych zaświeciły jakby dwa punktowce, jeden z nich wprost na Cierpiącego i Pokornego Autora Tych Słów. W drugi krąg światła wstąpił duży gromadny bych, którego w życiu nie widziałem. Ryja miał jakby z sadła i wąsisko, i takie pasemka włosów przylepione do prawie łysej baszki. Lat może trzydzieści, może czterdzieści a może pięćdziesiąt, no, staruch i tyle. Podlazł do mnie i światło razem z nim, tak że po chwili oba światła zlały się w jedną kałużę. I zagabnąl mnie tak oczeń jechidno: — Ej, ty, śmierdęga! Fu, ale od ciebie jedzie. Ty się nigdy nie myjesz? — I jakby zatańczywszy nadepnął mi na lewą, na prawą nogę i prztyka w kluf paznokciami, aż mnie zabolało jak diabli i łzy mi pociekły, a potem za lewe ucho i zakręcił, jakby gałką na radiu. Posłyszałem chichot i jak z widzów paru tak horror szoł po nastojaszczy obśmiało się ho ho ho. Mnie kluf i obie stopy i ucho rozbolały jak z uma szedłszy i tak odezwałem się:
— Za co mi to robisz? W życiu nie zrobiłem ci nie złego, braciszku.
Ten drewniak powiada:
— A tak — masz tu jeszcze! — i prztyk prztyk mnie w nocha — i tak! — znów zakręcił o mało nie naderwawszy za bolące ucho — a tego nie lubisz? — i apiać mi buciorem dup! w prawą stopę. — Bo ja czniam na takich, ty chamski łbie z robakami. A jak ci się nie podoba, to zacznij, no, tylko zaszuraj. — Tagda poniał ja, że muszę w try miga wysmyknąć brzytew, zanim ta koszmarna mdłość na ubijstwo buchnie i przemieni uciechę walki w poczucie, że zdechnę. Nestety, o braciszkowie, ledwie moja graba sięgnęła do wewnętrznej kieszeni po brzytew, jak oczyma duszy ujrzałem, jak ten grzdyl, co mnie oskorbił, wyje o litość i czerwo czerwona jucha cieknie mu z ryja, i z mety za tym obrazkiem już natyrlik dawaj ta mdłość i suchość i boleści, aby przechwycić, i zobaczyłem, że muszę rychło co rychlej zmienić to, co czuję do tego dziobanego mudaka, więc pomacawszy się w karmanach, czy nie mam rakotworów albo monalizy i nic, o braciszkowie, nie znalazłem. Więc mówię cały już mizglący i płaksiwie:
— Dałbym ci papierosa, bracie, ale obawiam się że nie mam. — A ten dalej posuwa:
— Uaa uaa. Bu hu huuu. To się popłacz, ty mały skurwiołku. — I znów tym zrogowaciałym grubym pazurem prztyk prztyk i prztyk w mój obolawszy kluf: i wzerwał się oczeń gromki śmiech jak gdyby radości z tych ciemnych miejsc. A ja ciągnę, już całkiem w rozpaczy, aby się wystawić jak najprzyjebniej temu flimonowi, co się przydziera do mnie i dosadza i krzywdzi, byle powstrzymać te już już idące bóle i mdłości:
— Proszę, daj mi, żebym coś dla ciebie zrobił. — I ciągle macawszy się po karmanach znalazłem jedynie tę moją kosę do grdyk, więc dobyłem ją i wręczam temu dziarmadze i mówię do niego: Proszę to wziąć, błagam. Taki mały prezencik. Proszę to wziąć. — A ten mi z gruba odkazał.
— Wetknij se te zafajdane kubany. Nie zażyjesz mnie. — I łup mnie po łapsku i brzytew upadła na podłogę.
Więc ja znowu: — Coś muszę dla pana zrobić. Może buty oczyścić? Proszę, już klękam i będę je lizał. — I braciszkowie moi, wierzcie mi albo całujta mnie w rzopsko, upadłem na kolana i na kilometr wywiesiłem to czerwone chlipadło i już mało nie wylizawszy ja mu tych brudnych, zafajdanych buciorów. A ten skurwel wziął i nie za mocno kopnął mnie w usto. No to uwidziało mi się, że nie ściągnę jeszcze bólów i mdłości, jak tylko fest go złapię grabami za kostki no i pizgnę skurwla na podłogę. I zrobiłem to: i przeżył po nastojaszczy zaskoczenie, kiedy tak wykopyrtnął się bach trach i łubudu, a cała ta parszywa widownia ryknęła śmiechem. Ale ja zobaczywszy go na podłodze już poczułem ten ogarniający mnie koszmar, więc dałem mu rękę, aby prędzej się pozbierał i on się podniósł. Właśnie chciał mi przyładować fest i po nastojaszczy w ryja, kiedy wkluczył się doktor Brodzki:
— Dobrze, to aż nadto wystarczy. — I ten francowaty członio jakby ukłonił się i precz wytańczył jak aktor, a światła zapaliły się na mnie, szczurzącego się w blasku i z buźką w prostokąt do bu-hu-hu. Doktor Brodzki zwrócił się do widowni: — Nasz obiekt, jak państwo widzicie, ulega przymusowi dobra przez to, paradoksalnie, że ulega przymusowi zła. Intencja zadania gwałtu natychmiast łączy się z przemożnymi doznaniami fizycznego dyskomfortu. Ażeby mu zapobiec, obiekt musi błyskawicznie przestawić swój odruch na jego diametralne przeciwieństwo. Czy są pytania?
— W kwestii wyboru — zahurgotało niskie a bogato ustawione głosiszcze. To nasz kapłon więzienny. On w istocie nie ma wyboru, prawda? Instynkt samozachowawczy i lęk przed cierpieniem fizycznym zmuszają go do tych groteskowych poniżeń. Ich nieszczerość rzuca się w oczy. Nie jest już złoczyńcą. I nie jest również istotą zdolną do moralnego wyboru.
— To subtelności — tak jakby uśmiechnął się doktor Brodzki. — Nas tu nie interesują motywacje ani wyższa etyka. My się zajmujemy tylko eliminacją przestępstw.
— Jak również — wciął się ten wysoki elegancki Minister — walką z koszmarnym przeludnieniem więzień.
— Brawo — odezwał się ktoś.
Nastąpiło mnóstwo bałachu i spierania się, a ja tylko stałem, braciszkowie, jakby sawsiem zapomniany przez tych na nic niepomnych bladych synów, aż u wrzasnąłem się:
— A ja! ja! ja! A co ze inną? Co ja tutaj mam do roboly? Czy jestem za jakieś zwierzę albo psa? — To ich ruszyło i zaczęli pyskować po nastojaszczy gromko i pizgać we mnie słowami. Więc ja głośniej uwrzasnąłem się, krugom na skrzyku: — Mam być jak ta mechaniczna pomarańcza? — Nie wiem, co sprawiło, braciszkowie, że użyłem tych słów, co jakby nieproszone tak mi przyszły do głowy. To ich czegoś przymknęło na kilka minut. Wreszcie jeden bardzo chudoszczawy i stary chryk w typie profesora dźwignął się, a szyję miał całą jak ukręconą z kabli doprowadzających siłę od głowy do ciała, i tak przemówił: