— Trzeba wszystko to rozważyć, synu. Nie możemy go, chyba rozumiesz? tak po prostu wziąć i wyrzucić. Bo widzisz, Joe pracuje tu na kontrakcie, ma robotę, jeszcze dwa lata i myśmy się z nirn umówili, nieprawda, Joe? No bo widzisz, synu, myśleliśmy, że ty jeszcze długo posiedzisz i ten pokój będzie stał bez użytku. — Trochę był zawstydzony, to się dało widzieć po ryju. Więc tylko się ułybnąłem i przytaknąłem jakby ze słowami:
— Wsio widno. Przywykli wy mieć trochę spoko i przywykli brać ekstra te ciut kasabubu. Tak to bywa. A wasz synek to był straszny kłopot i nic poza tym. — No i wtedy, wierzcie mi braciszkowie albo całujta mnie w rzopsko, tak jakby rozpłakałem się, okrutnie się użaliwszy nad sobą.
A mój tato na to:
— Bo widzisz, synu, Joe zapłacił już za następny miesiąc. To znaczy, że co byśmy nie zrobili w przyszłości, teraz nie możemy żądać, aby się wyniósł, prawda, Joe?
A ten Joe na to:
— Ja muszę troszczyć się o was oboje, bo jesteście dla mnie jak rodzony ojciec i matka. Czy to byłoby sprawiedliwe i fer, żebym ja odszedł i powierzył was czułej trosce tego smarkatego potwora, co nigdy dla was nie był jak prawdziwy syn? Teraz się pobeczał, ale wszystko to lipa i udawanie. A niech idzie i wynajmie sobie gdzieś pokój. Niech się nauczy, jak źle postępował i że taki zepsuty chłopiec jak on nie zasłużył sobie na tak dobrą mamusię i tatusia, jakich posiadał.
— W porządku — odezwałem się wstając i wciąż cały jakby zapłakany. — Teraz wiem, jak sprawy się przedstawiają. Nikt już nie chce mnie i nie kocha. Cierpiałem ja i cierpiałem i cierpiałem i wszyscy pragną, abym jeszcze pocierpiał. Pewnie! pewnie!
— Ty innym kazałeś cierpieć — odrzekł mi Joe. — Sprawiedliwie będzie, jak naprawdę pocierpisz. Dowiedziałem się o wszystkim, coś ty wyprawiał, jak siedzieliśmy tu wieczorami w rodzinnym kółku przy tym stole i aż strach było tego słuchać. Nieraz to mnie omal że nie zemdliło.
— Chciałbym znaleźć się — powiedziałem — znowu w więzieniu. W tej starej kochanej Wupie. Już idę — powiedziałem — i nie zobaczycie mnie więcej. Poszukam sobie własnej drogi, dziękuję. A wy miejcie to na sumieniu.
— Nie traktuj tego w ten sposób — odezwał się ojczyk, a maciocha robiła tylko bu hu huuu! z mordą wykrzywioną i hadką na wygląd, a ten Joe znowu ją objął, poklepywał i robił w kółko no no no całkiem po duracku. A ja do drzwi potykając się i wyszedłem, porzuciwszy ich na pastwę tej okrutnej winy, o braciszkowie.
2
Szagałem ja braciszkowie ulicą, jakby donikąd, odziany w ten dawniejszy ciuch nocny, ludzie się wytrzeszczali na niego jak szedłem i do tego trzęsło mnie, bo dzień suka zimowy, i chciałem tylko jak najdalej być od wszystkiego i żebym już o niczym w ogóle nie potrzebował myśleć. Skoczyłem w bas do Centrum i cofnąłem się na Taylor Place i oto mój butik z nagraniami, zwany MELODIA, który zaszczycałem dając mu łaskawie zarobić, o braciszkowie, i z wyglądu był ten co zawsze i jak wszedłem, spodziewałem się że będzie tam stary Andy, ten łysy i bardzo chudoszczawy, uczynny, malutki drewniak, u którego dawniej kupowałem tak mnogo płyt. A tam śladu nie zostało po Andym, braciszkowie, tylko skrzyk i wrzask nastolatek (czyli małolatów i małolatek) osłuchujących jakieś nowe pop chłam piosneczki koszmarne i do tego tańczących, a sprzedawczyk sam prawie że nastolatek trzaskał kostkami u rąk i obśmiewał się jak z uma szedłszy. Więc ja przystąpiłem i czekam, aby raczył mnie zauważyć, a potem zwracam się do niego:
— Chciałbym usłyszeć na płycie Mozarta Nr 40. — Dlaczego mi to akurat przyszło do łba, nie wiem, ale przyszło. A ten sprzedawczyk zapytuje mnie:
— A czego czterdziesty, przyjacielu?
Więc odparłem: — Symfonii. To znaczy Symfonia G-moll Numer Czterdziesty.
— Uuu — zrobił jeden z tańczących małolatów, chłopczyna z kudłami na całych ślepkach — symfonia. A nie rym cym cymfonia? On szuka bim bam bonii.
Czułem jak mnie ogarnia razdraz i musiałem się tego wystrzegać, więc ułybnąłem się do tego szczyla, co przejął interes po Andym, i do całego tłumu fikających i drących się małolatów. A ten członio powiada: — Wejdź do tej kabinki, przyjacielu, to ja coś ci tam puszczę.
Wlazłem ja do malutkiego pudełka, gdzie można przesłuchać nagrania, co chcesz kupić, a ten mi nastawia płytę, ale nie Mozarta Czterdziestą, tylko Praską — widno złapał tego Mozarta, byle co mu z półki wpadło pod rękę — i na to poczułbym się już po nastojaszczy razdraz i miałbym się pilnować, żeby nie dopadły mnie bóle i mdłości tylko że na śmierć zabyłem o czymś, co też powinienem pamiętać i teraz już chciało mi się normalnie zdechnąć. Mianowicie że ci kurwa weteryniarze tak urządzili, ażebym przy każdej muzyce, która daje mi się wołnować, dostawał tych bólów i mdłości, zupełnie jakbym oglądał albo chciał popelnić gwałt. A wszystko dlatego, że w tych filmach z ultra kuku była podłożona muzyka. Najbardziej mi zapadł ten potworny film o Nazich z finałem Piątej Symfonii Beethovena. A tu się zrobił koszmar z cudownego Mozarta. Wypadłem z butiku przy gromkim rechocie tych nastolątek i jak sprzedawczyk wykrzykiwał za mną: — Ej ej ej! — Ale nie zwracałem uwagi na nic i polazłem potykając się, prawie jak ślepy, przez jezdnię i za róg do starej mołoczni Pod Krową.
Wiedziałem ja, czego mi teraz nużno.
Lokal był prawie że pusiy, bo jeszcze rano. Wygląd miał też dziwny, bo ukrasili go w czerwone ryczące krówska, a za barem stał jakiś nieznajomy. Ale jak zakazałem: — Duże białe i coś — ten z wychudłym i ledwo co wygolonym ryjem od razu wiedział. Zaniosłem to duże mleko z dobawką do jednego z małych boksów naokoło, każdy odgrodzony własna zasłonką, i tam usiadłszy na pluszowym krześle dopiero siorb i siorb. Jak wszystko już wysączyłem, to poczułem, że coś zaczyna się dziać. Miałem ślepka jakby wlepione w taki malu malutki na podłodze kusoczek sreberka z paczki rakotworów, bo nie za horror szoł zamiatało się tam, braciszkowie. Ten strzępek srebra zaczął rosnąć i rosnąć i rosnąć i był taki jaśniejący, ognisty, aż oczy musiałem przyszczurzyć. Zrobił się tak przeogromny, że już nie tylko ta przegródka, gdzie ja się słaniałem, ale cała ta mołocznia Pod Krową i cała ulica to był on i całe miasto. A potem cały świat i całe w ogóle wszystko, bracia, i jakby morze napływało na wszystko, co kiedykolwiek było zrobione albo i pomyślane. Jakbym słyszał siebie wydającego takie czudackie odgłosy i słowa w rodzaju: — Mały drogumarły ty jałowiało gni tych nie wróżnyciuch — i cały ten szajs. To widzenie wdrug rzuciło się w srebro i zaraz kolory, jakich nikt i nigdy jeszcze nie widział, i tłum figur zobaczył ja bardzo bardzo bardzo daleko i jakby je ktoś posuwał bliżej bliżej bliżej, a wszystko w bardzo jasnym blasku z dołu i z wierchu tak samo, braciszkowie moi. Ta gromada posągów to God Gospod i Wsie Aniołowie Jego i Święci, wszystko jak brąz oczeń świecące, brodate i z wielkimi ogromnymi skrzydłami pomachującymi jakby na wietrze, tak i nie mogący być po nastojaszczy z brązu ani z kamienia, a oczy ich czyli głazy ruchome i znaczy się żywi. Te gromadne figury jakby najeżdżały na mnie coraz bliżej i bliżej aż tak blisko, jakby zaraz mnie chciały zgnieść i usłyszałem swój głos: — liiiii. — I poczułem, że wsio mnie odeszło — ciuch i płyć, mózg, nazwisko, w ogóle wszystko — i zrobiło mi się tak horror szoł jak w niebie. Potem rozdał się hałas jakby się kruszyło i obruszało i God Gospod i Jego Aniołowie i Święci jakby zatrząchali nade mną głowami, jakby chcieli powiedzieć, że mój czas jeszcze nie nadszedł ale mam dalej próbować i wszystko się jakby obszczerzyło i w rechot i zawaliło się i ciepłe ogromne światło osunęło się jakby w ziąb i byłem apiać tu gdzie przedtem, na stole puste szkło i chciało mi się płakać i czułem, że na wsio jedyna odpowiedź to śmierć.